W Niemczech toczy się obecnie żywiołowa dyskusja o miejsce islamu w życiu społecznym i politycznym kraju. Dyskutanci z prawa i lewa nie są w stanie dojść do porozumienia, bo, po pierwsze, mówią do zupełnie innych odbiorców, a po drugie, wychodzą z całkowicie rozbieżnych założeń. Tymczasem może się okazać, że rozwiązanie przyjdzie samo i będzie niezgodne z oczekiwaniami obu stron sporu.

Debata nad rolą islamu w życiu Niemiec toczy w formie udzielania odpowiedzi na pytanie: Czy islam należy do Niemiec?

Lewica odpowiada twierdząco. Ma w tym bardzo wyraźny interes polityczny. Mieszkający w Niemczech muzułmanie to od lat jej wierni wyborcy. Głosują przeważnie na Socjaldemokratyczną Partię Niemiec  (SPD) oraz na Zielonych. Dziś te partie muszą starać się jeszcze bardziej, bo o muzułmańskich wyborców zaczyna zabiegać też sama kanclerz Angela Merkel. I ona odpowiada gromko: islam należy do Niemiec. W przypadku lewicy nie chodzi tu jednak tylko o pozyskanie elektoratu. Jeżeli niemieckie społeczeństwo zaakceptowałoby islam jako stałą część niemieckiej tożsamości, to lewica odniosłaby olbrzymi sukces w wojnie o kulturę. Jednym z podstawowych celów takich partii jak SPD, Zieloni czy postkomunistyczna Lewica (Die Linke) jest całkowite usunięcie wpływu wiary chrześcijańskiej na życie państwa i społeczeństwa. To konieczne do dokończenia rewolucji społecznej w wielu wymiarach: jak aborcja, eutanazja, tak zwana różnorodność seksualna rodzin. Partie lewicowe mówiąc, że islam jest częścią Niemiec stawiają go na równi z chrześcijaństwem, w ten sposób chrześcijaństwo osłabiając. W społeczeństwie wielu różnych wiar dużo łatwiej jest lansować absolutne uwolnienie prawa od inspirowanej religijnie moralności jako złoty środek godzący sprzeczne dążenia.

Prawica przekonuje z kolei, że islam nie należy do Niemiec. Na tym nie koniec – jak powiedział niedawno czołowy polityk CSU Alexander Dobrindt, nie tylko nie należy, ale nigdy nie powinien należeć! Konserwatyści z tej partii i innych formacji jej bliskich (prawicowa część CDU, AfD) stoją na stanowisku konieczności zachowania uprzywilejowanej pozycji chrześcijaństwa. To oczywiście zabieg wyborczy, ale przecież nie tylko. Politycy ci chcą, by wiara katolicka i ewangelicka były fundamentem prawa i społecznych stosunków, ale nie mogą zgodzić się na dołączenie do tego duetu islamu - z szariatem i radykalnie sprzecznym z europejskim pojmowaniem roli kobiety. Islam musi dążyć do wywrócenia porządku społecznego do góry nogami. Dlatego politycy konserwatywni zgodzą się z twierdzeniem, że do Niemiec należą muzułmańscy obywatele, ale już nie z tym, że islam, tak samo jak chrześcijaństwo, ma kształtować Niemcy. To postawa, którą wspiera historia kraju, zupełnie pozbawiona wpływów islamu. Z drugiej strony postawa coraz trudniejsza do utrzymania, bo demokracja liberalna rządzi się prawem większości, a muzułmanów w Niemczech po prostu błyskawicznie przybywa.

Dochodzimy do sedna problemu. W sąsiadującej z Niemcami Belgii pojawiła się już zarejestrowana w wielu gminach kraju partia islamska, która oczekuje implementowania zasad szariatu na poziomie państwowym. Trudno jej tego odmówić w demokratycznym społeczeństwie liberalnym, o ile nie głosi (jeszcze?) wprowadzenia kary śmierci czy jawnej dyskryminacji ,,niewiernych''.

A gdyby w Niemczech powstała islamska partia domagająca się na przykład wprowadzenia państwowych świąt muzułmańskich, zawieszania w gmachach publicznych półksiężyca, legalizacji poligamii lub wprowadzania do państwowych stołówek żywności halal? Alexander Dobrindt nie będzie mógł jej powstrzymać. Historia jest ważna, ale to miliony dziś żyjących obywateli mają realny głos. Problem w tym, że tej wyimaginowanej partii islamskiej nie powstrzyma też lewica, która przez lata sama kładła grunt pod jej powstanie, głosząc, że islam to część Niemiec.

Kto więc zdecyduje o roli, jaką odegra wiara mahometańska w Niemczech? Konserwatyści czy lewicowcy? A może po prostu demografia? Bo choć muzułmanie nie osiągną w Niemczech zbyt szybko przewagi liczebnej nad niemuzułmanami, to mają bardzo poważną szansę stać się w ciągu kilkunastu – kilkudziesięciu lat największą grupą wyznaniową. To może być olbrzymia siła społeczna. Dziś mahometanie za Odrą są jeszcze w dużej mierze zmarginalizowani, biedni i niewykształceni. Często nie mają obywatelstwa (wyjątek - Turcy), zajmują się walką o przetrwanie, korzystaniem z systemu socjalnego. Jeżeli jednak kiedyś okrzepną i zajmą się także polityką...

Paweł Chmielewski