"Francuzi czuli wyrzuty sumienia po wojnie w Algierii, a ponadto potrzebowali siły roboczej. O problemie z ich integracją nikt nie mówił. Ta kwestia pojawiła się dopiero w latach 90. XX wieku, gdy przed meczem piłkarskim Francja - Tunezja na Stade de France kibice zaczęli gwizdać podczas odśpiewywania... Marsylianki. Dopiero wtedy media zaczęły informować, że duża część przybyszów w ogóle się nie integruje" - mówi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Eryk Mistewicz, znawca francuskiej polityki i ekspert ds. marketingu politycznego.

"Nagle się okazało, że muzułmanie trzymają owce i kozy w mieszkaniach w bloku, a kobiety traktują jak własność mężczyzn. Z początku nie mówiono o tym głośno. Dziś jednak jest to zdecydowanie główny temat we Francji" - dodał Mistewicz.

Jak wskazał, obecnie we Francji nikt już nie wierzy, iż integracja może być kiedykolwiek skuteczna. Rzeczywistość mówi sama za siebie: pozamykane osiedla, gdzie nie wjeżdża ani policja, ani straż, ani pogotowie. Mistewicz mówi wprost: Kampania wyborcza nad Sekwaną skupi się wokół pytania: "Jak uratować Francję?".

bbb/rzeczpospolita.pl