Od lat politycy krajów bogatych, wspierani przez fanatycznych ekologów, próbują doprowadzić do ograniczenia konkurencji ze strony państw rozwijających się za pomocą regulacji związanych z limitami emisji dwutlenku węgla. Nic nie wskazuje na to, aby im się udało.

Pogoda dla bogaczy

Projekt pt. „globalne ocieplenie” jest ideologicznym przedsięwzięciem polityczno-biznesowym, w który zaangażowane są wielkie monopole energetyczne, firmy oferujące tzw. „zielone technologie”, politycy, głównie lewicujących partii oraz organizacje reprezentujące skrajne poglądy na kwestie ochrony środowiska.

Powyższe grupy dążą za wszelką cenę do podpisania dokumentu, który pozwoliłby kontrolować produkcję, wzrost i postęp cywilizacyjny w krajach rozwijających się, takich jak Chiny, Indie, Rosja, Brazylia czy państwa Europy Środkowo-Wschodniej.

Za regulacjami stoją więc najbogatsi: Unia Europejska i Stany Zjednoczone. Światowe korporacje są zachęcone sukcesami rozmaitych globalnych regulacji klimatycznych np. w kwestii zwalczania tzw. „dziury ozonowej” czy tzw. dyrektywy REACH, dla rynku chemicznego. Liczą, że w ten sposób ograniczą konkurencję ze strony dynamicznych przedsiębiorstw pochodzących z nowych rynków.

Sekundują im politycy chcący zrobić karierę na międzynarodowych salonach, prześcigający się w wymyślaniu nośnych medialnie haseł związanych ze zmianami klimatu np., że „globalne ocieplenie jest gorsze 100 razy niż broń jądrowa” lub, że „gatunek ludzki nie przetrwa ocieplenia klimatu”. Polityków wspierają ekolodzy, którzy jak nie trudno się domyśleć, dostają od nich pieniądze na projekty propagandowe związane ze zmianami klimatu.

Biznes się kręci

Mimo, iż hipoteza o zmianach klimatu powodowanych działalnością człowieka jest już dawno skompromitowana, biurokraci nie ustają w wysiłkach, aby przedłużyć najdłuższy program centralnego planowania w historii ludzkości – Protokół z Kioto. Zakłada on sterowanie, tak jak klimatyzacją w samochodzie, temperaturami na ziemi i to w pespektywie… półwiecza!

Cała sytuacja musi budzić zażenowanie, tym bardziej, że porozumienie przynosi odwrotne skutki od zakładanych – świat emituje coraz więcej gazów cieplarnianych, a związek między stężeniem dwutlenku węgla w atmosferze a temperaturami jest mniej więcej taki jak między tym, czy gola strzeli Messi czy Neymar a wyborem papieża.

Nie pomogło nawet to, że w klimatyczną histerię włączył się Biały Dom pod wodzą Baracka Obamy. Amerykanie borykają się z kolejną srogą zimą i nie wytrzymują psychicznie klimatycznej propagandy o globalnym ociepleniu, skoro widzą coś odwrotnego za oknem. Skoro, jak mówił jeden z mędrców: geniusz to murzyn śniący o śniegu, w Stanach zaroiło się od geniuszy.

Bajania globalnych krezusów mają także dość kraje rozwijające się oraz część ekologów, którzy widzą wyraźnie tylko przepychanki, kto ma ile ograniczać: bogacze czy ci na dorobku. A potem i tak jedni i drudzy nie wywiązują się ze zobowiązań. Tak więc – politycy swoje, ekolodzy swoje, a klimat swoje. Zadowoleni są wyłącznie ci, którzy uczestniczą w dorocznych oenzetowskich rautach.

Au revoir Paris!

Nowe globalne porozumienie, które miało zastępować Protokół z Kioto miało być podpisane w Kopenhadze, w Warszawie, a teraz w Paryżu. Są to jednak czcze życzenia. W czasach stagnacji dyskutuje się wyłącznie o pieniądzach. Gdy urzędnicy mają do wyboru płacić za ideologię, a ratować miejsca pracy – zaczynają myśleć racjonalnie.

Dlatego na tegorocznej, dwudziestej już konferencji nie uzgodniono dokładnie nic. „Odtąd kraje mają same ustalać swoje ograniczenia emisji” – czytamy w relacjach ze szczytu. Trudno o bardziej kuriozalną konkluzję. Na co liczyli biurokraci? Co prawda jest możliwe, aby o tym ile mają produkować Polacy decydowali Niemcy, ale Chińczycy nigdy nie zgodzą się, aby o rozwoju ich kraju decydowali Amerykanie.

Tak więc uchwalony dokument jest bezwartościowy, bo stwierdzenie, że każdy decyduje o sobie można było osiągnąć bez organizowania 20 światowych konferencji. Kompromitacja środowisk wyznających mitologię efektu cieplarnianego jest więc ostateczna.

Niewątpliwie jest to porażka Unii Europejskiej, a przede wszystkim Niemiec, które aspirowały do roli światowego lidera ekologii. Świat odrzucił jednak niemieckie przywództwo w tej kwestii. Cieszyć się mogą natomiast zarówno Amerykanie czy Chińczycy. Mogą dalej konkurować na światowych rynkach i nikt nie będzie im narzucał kolejnych ekologicznych regulacji.

Tezy o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla o 70 proc. do 2050 r. i ograniczenie wzrostu temperatur o 2 stopnie Celsjusza można więc włożyć między bajki. Jak dotychczas poziomy emisji wyznaczy rynek, a o temperatury zadbają prawa natury.  

Tomasz Teluk