Zakończyła się zbiórka pod kłamliwą nazwą „Ratujmy kobiety”. Feministkom udało się zebrać wymaganą liczbę podpisów i pomimo widocznych wątpliwości co do prawidłowości zbiórki, przekazały projekt do Sejmu. Czy jednak każdy, kto podpisał się pod radykalnym projektem, wedle którego można zamordować człowieka „na życzenie”, wiedział co podpisuje?
Jak wynika z dokumentów zebranych przez Ordo Iuris, już miesiąc przed zarejestrowaniem komitetu inicjatywy ustawodawczej, feministki chwaliły się na facebooku zebraną liczbą 5 tysięcy podpisów. Można było również pobierać formularze do zbiórki. Czyli nie dość, że czas zbierania podpisów znacznie się wydłużył, ludzie być może podpisywali się pod projektem, którego nie znali albo który brzmiał zupełnie inaczej. Mnóstwo osób mogło zostać wprowadzonych w błąd.

„A więc nie zależy Panu na zdrowiu kobiety?!”, krzyczała jedna z pań zbierających podpisy do mężczyzny, który odmówił podpisania się pod projektem. Nie wiadomo tylko, w jaki sposób zdrowie kobiety powiązane jest z możliwością legalnego zabicia swojego dziecka bez powodu. Plakat mający reklamować projekt, głosi: „Ustawa o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie. Edukacja seksualna. Zdrowie kobiet. Antykoncepcja. Decydowanie o sobie”. Nigdzie nie ma mowy o legalnej aborcji dostępnej na życzenie. Wszystko ukryte pod pięknymi hasłami. Bo przecież zdrowie jest ważne, prawda?

„Ania, lat 27, jechała na rowerze. Miała wypadek. Poroniła. Może za to trafić do więzienia” – to jedna z kłamliwych grafik, które wrzucała do sieci lewica. Wiadomo, że aborcję reklamuje się ciężko. Stwierdzenie, że po wejściu w życie ustawy będzie świetnie, bo będzie można zabić swoje dziecko, raczej nie przekona Polaków do podpisania się pod projektem. Trzeba więc zasugerować, że projekt obrońców życia jest straszny, skłamać, że każda kobieta, która poroni, będzie mogła trafić do więzienia, Polki będą musiały do 9 miesiąca ciąży nosić w sobie martwe dzieci oraz będą umierać z powodu ciąż pozamacicznych. Kłamstwo powtórzone tysiące razy wygląda jak prawda, toteż niektórzy rzeczywiście uwierzyli w bajki rzucane przez feministki i podpisali się pod projektem, żeby tylko było inaczej. Grafika zresztą sugeruje, że projekt „Ratujmy kobiety” ma zostawić obecny stan rzeczy.

Tak też często twierdziły feministki, proszące ludzi o podpisanie się pod ustawą. „Tak, ta ustawa ma sprawić, że będzie, jak było”, tłumaczyły, mamiąc ludzi zastanawiających się czy kompromis nie jest póki co lepszym pomysłem, niż całkowity zakaz zabijania. Wciąż jeszcze niektórzy wierzą w mit o efekcie wahadła i tym chętniej podpisywali, bojąc się zmian na lepsze.

Wątpliwości budzi również sama liczba 215 tysięcy zebranych podpisów. 1 sierpnia chwalono się 130 tysiącami, a przecież bardzo długo było ich około 85 tys., razem z podpisami zbieranymi przed oficjalną zbiórką. Ta liczba przez długie tygodnie nie chciała się zmienić. 3 sierpnia okazało się, że w ciągu 36 godzin przybyło im 30 tysięcy podpisów i ich ilość wyniosła 160 tysięcy. Wiadome jest, że podpisy przychodzą na koniec zbiórki i wtedy też notuje się największy ich wzrost, jednak ten budzi podejrzenia. Nie był to jednak koniec, bo zaledwie dzień później okazało się, że podpisów ostatecznie jest 215 tysięcy. 55 tysięcy więcej. Czyżby w rzeczywistości miałoby ich być dużo mniej czy też feministki „załatwiły je” w inny podejrzany sposób?

Wokół morderczej inicjatywy skrajnych feministek pojawia się coraz więcej wątpliwości i niedopowiedzeń i to mimo, że projekt już złożony, a liczba 100 tysięcy została przekroczona. Co z podpisami, które zebrały przed rejestracją komitetu? Co z tymi, których właściciele zostali okłamani, że podpisują się pod „obecnym stanem rzeczy” i „zdrowiem kobiet”?

Karolina Jurkowska – wolontariusz w Fundacji Pro – Prawo do Życia/stopaborcji.pl