Link do oryginalnego tekstu „Dziejów duszy”:
http://www.voxdomini.com.pl/duch/mistyka/tl/spis.htm

* * *

Tak wielkie łaski nie mogły pozostać bezowocne, owoce zaś były tak obfite, że pełnienie cnoty stało się dla nas czymś słodkim i naturalnym. Początkowo moja twarz zdradzała jeszcze walkę, ale stopniowo i to wrażenie znikło; wyrzeczenie stało się dla mnie łatwe nawet od pierwszej chwili. Jezus powiedział: "Kto ma, temu będzie dane, i nadmiar mieć będzie". Za wierność jednej łasce udzielał mi mnóstwo innych. Dawał mi siebie w Komunii św. częściej niż śmiałam się tego spodziewać. Przyjęłam jako zasadę, aby przystępować do Komunii św., ilekroć spowiednik mi na to pozwoli; nie chciałam jednak sama ustalać ich liczby, ani o pozwolenie prosić. Brak mi było wówczas tej odwagi, jaką dzisiaj posiadam, a która pozwoliłaby mi postąpić inaczej. Jestem głęboko przekonana, że dusza powinna wyznać spowiednikowi, jak bardzo pragnie przyjmować swego Boga. On nie po to zstępuje codziennie z Nieba, aby pozostać w złotym cyborium, ale by znaleźć inne Niebo, stokroć Mu droższe od tamtego: Niebo naszej duszy, stworzonej na Jego obraz, żywą świątynię uwielbianej Trójcy!... Jezus, widząc moje pragnienie i prawość serca, sprawił, że w ciągu miesiąca maja mój spowiednik pozwolił mi przystępować do Komunii św. cztery razy w tygodniu, a kiedy przeszedł ten piękny miesiąc, dodał jeszcze piąty raz, jeśli w danym tygodniu wypadało jakieś święto. Gdy opuszczałam konfesjonał z oczu spływały mi słodkie łzy; zdawało mi się, że to sam Jezus pragnie mi się oddawać, ponieważ spowiadając się bardzo krótko, nigdy ani słowem nie wspomniałam o mych wewnętrznych przeżyciach. Droga, po której postępowałam, była tak prosta, tak jasna, że nie potrzebowałam innego przewodnika oprócz Jezusa... Kierowników duchownych porównywałam do wiernych zwierciadeł, które odbijają w duszach Jezusa i myślałam, że wobec mnie Dobry Bóg nie potrzebuje posługiwać się pośrednikiem, ale działa bezpośrednio!...

* * *

Wkrótce po otrzymaniu zgody wuja, poszłam zobaczyć się z Tobą, moja droga Matko, i zwierzyć Ci moją radość z tego, że wszystkie doświadczenia minęły, jakże jednak zdziwiłam się i zmartwiłam słysząc od Ciebie, że Przełożony nie zgodzi się na moje wstąpienie przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia... Nikomu na myśl nie przyszła możliwość oporu z tej strony, najtrudniejszego do przełamania. Mimo to nie tracąc odwagi, poszłam z Tatusiem i Celiną do naszego Ojca, próbując zmiękczyć go przez okazanie, że naprawdę posiadam powołanie do Karmelu. Przyjął nas bardzo chłodno; mój niezrównany Tatuś poparł moją prośbę, nic jednak nie było w stanie zmienić jego nastawienia. Powiedział mi, że mieszkając *w domu, nie jestem narażona na żadne niebezpieczeństwo, że mogę prowadzić w nim życie karmelitanki, że jeszcze nic straconego jeśli nie będę używała dyscypliny, itd... itd... w końcu stwierdził, że jest jedynie delegatem Biskupa i jeśli ten pozwoli mi wstąpić do Karmelu, wtedy on nie będzie miał już nic do powiedzenia... Opuszczając plebanię, zalewałam się Izami, na szczęście schowałam się pod parasol, ponieważ deszcz lał jak z cebra. Tatuś nie wiedział jak mnie pocieszyć... obiecał mi, że mnie natychmiast weźmie do Bayeux, bym dała świadectwo o swoim pragnieniu, byłam bowiem zdecydowana dojść do swego celu, oświadczając, że jeśli Biskup nie zechce mi pozwolić na wstąpienie do Karmelu w piętnastym roku życia, to pójdę aż do O/ca świętego. Moją podróż do Bayeux poprzedziło jeszcze wiele wydarzeń. Na zewnątrz życie moje nie uległo zmianie; uczyłam się, pobierałam lekcje rysunku z Celiną i moja biegła nauczycielka odkrywała we mnie wielkie zdolności w tej dziedzinie. Nade wszystko zaś wzrastałam w miłości Bożej; odczuwałam w sercu nie znane mi dotąd porywy, niekiedy przeżywałam prawdziwe uniesienia miłości. Pewnego wieczoru, nie znajdując już sposobu wyrażenia Jezusowi, jak bardzo Go miłuję, jak pragnę, aby był przez wszystkich kochany i uwielbiany, pomyślałam z bólem, że z przepaści piekielnych nie otrzyma On nigdy ani jednego aktu miłości. Wobec tego powiedziałam Dobremu Bogu, że dla sprawienia Mu przyjemności zgodzę się chętnie być w niej pogrążona, byle tylko móc kochać Go wiecznie w tym przeklętym miejscu... Wiem, że nie mógłby być przez to uwielbiony, skoro pragnie jedynie naszego szczęścia, ale kiedy się kocha, odczuwa się potrzebę mówienia mnóstwa niedorzeczności. Mówiłam tak nie z tego powodu, jakobym nie pragnęła Nieba, ale dlatego, że dla mnie Niebo było tylko Miłością i wraz ze św. Pawłem czułam, że nic nie może mnie oderwać od jej boskiego przedmiotu, który mnie oczarował!...

* * *

On uczynił ze mnie rybaka dusz; uczułam wielkie pragnienie, by pracować nad nawróceniem grzeszników pragnienie tak żywe jak nigdy dotąd... Jednym słowem, w serce moje wstąpiła miłość połączona z pragnieniem zapomnienia o sobie, by innym sprawiać przyjemność, i od tej chwili poczułam się szczęśliwa!... Pewnej Niedzieli, gdy oglądałam fotografię przedstawiającą naszego Pana na Krzyżu, uderzył mnie widok krwi, która spływała z jednej z Jego Boskich rąk. Ogarnął mnie wielki smutek na myśl, że ta krew spada na ziemię, a nikt nie kwapi się, by ją przyjąć, postanowiłam więc trwać w duchu u stóp Krzyża i przyjmować tę Boską rosę, która z niego spływa, z tym przeświadczeniem, że mam ją potem wylewać na dusze... Nieustannie rozbrzmiewało w mym sercu wołanie Jezusa na Krzyżu: ,,Pragnę!” Te słowa rozpaliły mnie żarem nie znanym mi dotąd i gwałtownym... Chciałam dać pić memu Umiłowanemu i czułam równocześnie, że i mnie pali pragnienie dusz... w tym czasie nie pociągały mnie jeszcze dusze kapłanów, lecz wielkich grzeszników, paliło mnie pragnienie wyrywania ich z wiecznych płomieni...

* * *

Aby pobudzić moją gorliwość, Dobry Bóg pokazał mi, że miłe są Mu moje pragnienia. — Słyszałam kiedyś jak rozmawiano o wielkim zbrodniarzu, który miał być skazany na śmierć za straszne morderstwa; wszystko wskazywało na to, że umrze nie okazując żalu. Chciałam za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by poszedł do piekła, i wykorzystałam w tym celu wszystkie dostępne mi środki. Mając świadomość, że sama z siebie nic nie mogę, ofiarowałam Dobremu Bogu wszelkie nieskończone zasługi Naszego Pana, skarby Kościoła Świętego, wreszcie poprosiłam Celinę, by zamówiła Mszę św. w moich intencjach, sama bowiem nie śmiałam tego uczynić w obawie, aby nie być zmuszoną do przyznania się, że to za Pranziniego, wielkiego zbrodniarza. Także i Celinie nie chciałam o tym mówić, ale ona tak czule i tak natarczywie mnie pytała, że powierzyłam jej moją tajemnicę; nie tylko mnie nie wyśmiała, ale jeszcze obiecała pomóc mi w nawróceniu mego grzesznika, co też przyjęłam z wdzięcznością, chciałam bowiem, by wszystkie stworzenia zjednoczyły się ze mną w celu uzyskania łaski dla winnego. w głębi serca czułam pewność, że moje pragnienia będą zaspokojone, niemniej, chcąc na przyszłość dodać sobie odwagi do modlitwy za grzeszników, mówiłam Dobremu Bogu, że ufając niezłomnie nieskończonemu miłosierdziu Jezusa, jestem najzupełniej pewna, iż przebaczy biednemu nieszczęśnikowi Pranziniemu i wierzyć w to będę nawet wtedy, gdyby nie wyspowiadał się i nie okazał żadnego znaku skruchy, jednak o ten znak proszę, proszę jedynie dla zwykłej mojej pociechy... Moja modlitwa została wysłuchana dosłownie! Mimo że Tatuś zabronił nam czytania jakichkolwiek dzienników, nie uważałam za nieposłuszeństwo czytanie fragmentów dotyczących Pranziniego. Nazajutrz po jego egzekucji wpadł mi w ręce dziennik: “La Croix”. Otworzyłam go pośpiesznie i co zobaczyłam?... Ach! łzy zdradziły moje wzruszenie i byłam zmuszona pójść się ukryć... Pranzini bez spowiedzi wstąpił na szafot i gotował się do włożenia głowy w ponury otwór, gdy nagle, poruszony niespodziewanym natchnieniem, obrócił się, chwycił Krucyfiks podany mu przez kapłana i trzykroć ucałował jego święte rany!... Potem jego dusza poszła przyjąć miłosierny wyrok Tego, który zapewniał, że w Niebie będzie większa radość z jednego grzesznika czyniącego pokutę, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy pokuty nie potrzebują!...

* * *

Otrzymałam “znak”, o który prosiłam, a znak ten był wiernym obrazem łask, przez które Jezus pociągnął mnie do modlitwy za grzeszników. Czyż nie na widok ran Jezusa i spływającej Jego Boskiej krwi wstąpiło w moje serce pragnienie ratowania dusz? Chciałam je poić tą Krwią niepokalaną, która może je obmyć z wszelkiej zmazy i oto wargi “mego pierwszego dziecka” przywarły do tych świętych ran!!!... Jakże niewypowiedzianie słodka odpowiedź!... Od tej łaski jedynej w swoim rodzaju moje pragnienie ratowania dusz wzrastało z każdym dniem; zdawało mi się, że słyszę Jezusa mówiącego do mnie jak do Samarytanki: “Daj mi pić”. Była to prawdziwa wymiana miłości; duszom dawałam krew Jezusową, a Jezusowi ofiarowywałam te same dusze ożywione Boską rosą. Sądziłam, że w ten sposób ugaszę Jego pragnienie; im więcej dawałam mu pić, tym bardziej wzrastało równocześnie pragnienie mojej biednej małej duszy, a to żarliwe pragnienie dawał mi On, jako najsłodszy napój swej miłości...

* * *

Ty wiesz, moja Matko, że zawsze pragnęłam być świętą, ale cóż! kiedy porównuję się ze świętymi, stwierdzam nieustannie, że między nami jest ta sama różnica, jak między niebotyczną górą, a zagubionym ziarenkiem piasku, deptanym stopami przechodniów. Lecz zamiast zniechęcać się, mówię sobie: ,,Dobry Bóg nie dawałby mi pragnień nierealnych, więc pomimo że jestem tak małą, mogę dążyć do świętości. Niepodobna mi stać się wielką, powinnam więc znosić się taką, jaką jestem, ze wszystkimi swymi niedoskonałościami; chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę zupełnie nową. Żyjemy w wieku wynalazków, nie ma już potrzeby wchodzić na górę po stopniach schodów; u ludzi bogatych z powodzeniem zastępuje je winda. Otóż i ja chciałabym znaleźć taką windę, która by mnie uniosła aż do Jezusa, bo jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałości.

* * *

Zauważyłam niejednokrotnie, że Jezus nie chce dawać mi nic na zapas; karmi mnie z chwili na chwilę i to pożywieniem zawsze nowym, a ja znajduję je w sobie, nie wiedząc skąd się tam wzięło. Sądzę całkiem po prostu, że to Sam Jezus, ukryty w głębi mego biednego serca, porusza mnie łaską, podsuwając mi to, czego w danej chwili ode mnie oczekuje..

* * *

Jedna dobra stara matka zdawała się rozumieć moje uczucia i któregoś dnia powiedziała mi na rekreacji z uśmiechem: “Moje dziecko, przypuszczam, że niewiele masz do powiedzenia twoim przełożonym”. — ,,Po czym Matka tak sądzi, proszę mi powiedzieć?...” — ,,Bo twoja dusza jest niezmiernie prosta, ale kiedy dojdziesz do doskonałości, będziesz jeszcze bardziej prosta; im kto bardziej zbliża się do Boga, tym prostszym się staje”. Dobra ta Matka miała rację, bowiem trudność, jaką mi sprawiało otwarcie mojej duszy, miała wyłączne źródło w prostocie i była dla mnie prawdziwym doświadczeniem. Widzę to teraz, kiedy nie przestając być prostą, wyrażam swoje myśli z największą łatwością.

* * *

Biedna Terenia nie znajdując żadnego ratunku na ziemi, zwróciła się również do swej Niebieskiej Matki i prosiła Ją z całego serca, by się wreszcie nad nią zlitowała... Nagle Najświętsza Panna wydała mi się piękna, tak piękna, że nigdy nie widziałam nic równie pięknego. Jej twarz tchnęła dobrocią i niewypowiedzianą czułością, ale tym, co przeniknęło mnie aż do głębi duszy, był ,,czarujący uśmiech Najświętszej Panny”. Rozwiały się wszystkie moje utrapienia; dwie wielkie łzy wysunęły się spod powiek i cicho spłynęły po policzkach, a były to łzy niezmąconej radości... Ach! pomyślałam, Najświętsza Panna uśmiechnęła się do mnie, jakże jestem szczęśliwa... ale nigdy nikomu o tym nie powiem, bo wtedy zniknie moje szczęście.

* * *

Tatuś kupił mi ciastko, które chciałam mu ofiarować, ale nie śmiałam. Pragnęłam jednak ofiarować mu coś, czego przyjęcia nie mógłby odmówić, ponieważ czułam do niego wielką sympatię;. Przypomniałam sobie co kiedyś słyszałam, że w dniu pierwszej Komunii św. można otrzymać wszystko o co się prosi; ta myśl przyniosła mi pociechę, i choć miałam nie więcej jak sześć lat postanowiłam: “Pomodlę się za mojego biednego w dniu pierwszej Komunii św."

* * *

Zrozumiałam też, że miłość Naszego Pana objawia się zarówno w duszy najprostszej, która w niczym nie stawia oporu Jego łasce, jak i w najbardziej wzniosłej; ponieważ zaś właściwością miłości jest zniżanie się, więc gdyby wszystkie dusze były podobne do dusz świętych doktorów, oświecających Kościół blaskiem swej nauki, wówczas mogłoby się wydawać, że dobry Bóg, zstępując do nich, nie schodzi dość nisko. On jednak stworzył dziecko, które nic nie wie i potrafi tylko słabo kwilić; On stworzył biednego dzikiego człowieka, kierującego się wyłącznie prawem natury, i do ich serc raczy się zniżać; to są właśnie owe polne kwiaty, których prostota zachwyca Go... Zniżając się tak dalece, dobry Bóg okazuje swą nieskończoną wielkość. Jak słońce oświeca równocześnie cedry i każdy mały kwiatek, jak gdyby ten był jedynym na ziemi, tak Pan Nasz troszczy się o każdą duszę z osobna, jakby nie miała podobnych sobie i jak w przyrodzie następstwo pór roku sprawia, że w oznaczonym dniu może zakwitnąć najdrobniejsza stokrotka, podobnie wszystko zgodne jest z dobrem każdej duszy.

* * *

Zdaje mi się, że gdyby kwiatek potrafił mówić, powiedziałby po prostu, co dobry Bóg uczynił dla niego, bez chęci ukrywania Jego dobrodziejstw. Nie mówiłby — pod pozorem fałszywej pokory — że jest pozbawiony uroku i woni, że słońce zniszczyło jego wspaniałość a burze złamały łodygę, będąc jednocześnie przekonanym, że jest wręcz przeciwnie. Kwiat, który zaczyna opowiadać swoje dzieje, cieszy się, że może mówić o przywilejach darmo otrzymanych od Jezusa, bo wie, że nic w nim nie było takiego, co mogłoby ściągnąć na niego Boskie wejrzenie i że jedynie miłosierdzie Boże sprawiło to wszystko, co jest w nim dobrego... to Jezus sprawił, że wyrósł on na ziemi świętej i do głębi przesiąkniętej wonią dziewictwa. To Jezus .sprawił, że poprzedziło go osiem Lilii lśniących bielą. w swej miłości chciał On zabezpieczyć mały kwiatek przed zatrutym tchnieniem świata; zaledwie bowiem korona jego zaczęła się rozchylać, Boski Zbawiciel przesadził go na górę Karmelu, gdzie już dwie Lilie, które go w wiośnie życia słodko otaczały i kołysały, wydawały swą miłą woń...

* * *

Zrozumiałam, że istnieje wiele stopni świętości, a każda dusza posiada swobodę w daniu odpowiedzi na zaproszenie Naszego Pana, może czynić dla Niego mało lub wiele, jednym słowem, ma możność wyboru pomiędzy ofiarami, o które On prosi. Zawołałam więc, jak w dniach mego wczesnego dzieciństwa: “Boże, wybieram wszystko!” Nie chcę być świętą połowicznie, nie lękam się cierpieć dla Ciebie, obawiam się jedynie zachowania własnej woli, zabierz mi ją, bo “wybieram wszystko, czego Ty chcesz!”...

* * *

Po południu mnie przypadło odczytać akt poświęcenia się Najśw. Pannie; było to zupełnie słuszne, że w imieniu moich towarzyszek przemawiałam do Matki Niebieskiej właśnie ja, która tak wcześnie byłam pozbawiona ziemskiej Matki... Całym sercem mówiłam do Niej, poświęcałam się Jej jak dziecko, które rzuca się w ramiona Matki i prosi, by się nim opiekowała. Sądzę, że Najświętsza Panna spojrzała na swój mały kwiatek i uśmiechała się do niego, bo czyż nie był on uzdrowiony Jej widzialnym uśmiechem?... Czyż nie złożyła Ona w jego kielichu swojego Jezusa, Kwiat Polny, Lilię Dolin?...

* * *

Ach! jakże słodki był dla mojej duszy pierwszy pocałunek Jezusa!... Był to pocałunek miłości; czułam, że jestem kochaną i sama również mówiłam: “Kocham Cię, oddaję się Tobie na zawsze”. Nie było żadnych próśb, zmagań, ofiar; już dawno Jezus i biedna mała Teresa spojrzeli na siebie i zrozumieli się... Tego dnia nie było to już spojrzenie ale zjednoczenie; nie było już dwojga;

* * *

Rankiem ósmego września czułam, że zalewa mnie rzeka pokoju, i w tym pokoju, "który przewyższa wszelki umysł" , złożyłam swoje Święte Śluby... Moje zjednoczenie z Jezusem dokonało się nie pośród piorunów i błyskawic, to znaczy łask nadzwyczajnych, ale w tchnieniu lekkiego wietrzyka, podobnego temu, który słyszał na górze nasz ojciec św. Eliasz... o jakież to łaski nie prosiłam tego dniał... Czułam się rzeczywiście KRÓLOWĄ, korzystałam więc z mego tytułu, by uwolnić więźniów, by uzyskać u Króla łaski dla Jego niewdzięcznych poddanych, chciałam wreszcie uwolnić wszystkie dusze z czyśćca i nawrócić grzeszników... Wiele się modliłam za moją Matkę, za moje drogie Siostry... za całą rodzinę, a zwłaszcza za mego drogiego Ojczulka, tak doświadczonego, a tak świętego... Oddałam się Jezusowi, aby zawsze doskonale wypełniał we mnie swoją wolę, bez żadnej przeszkody ze strony stworzeń...

* * *

Miłość dała mi klucz do mego powołania. Zrozumiałam, że skoro Kościół jest ciałem złożonym z różnych członków, to nie brak mu najbardziej niezbędnego, najszlachetniejszego ze wszystkich. Zrozumiałam, że Kościół posiada Serce i że to Serce PŁONIE MIŁOŚCIĄ, że jedynie Miłość pobudza członki Kościoła do działania i gdyby przypadkiem zabrakło Miłości, Apostołowie przestaliby głosić Ewangelię, Męczennicy nie chcieliby przelewać krwi swojej... Zrozumiałam, że MIŁOŚĆ ZAMYKA w SOBIE WSZYSTKIE POWOŁANIA, ZE MIŁOŚĆ JEST WSZYSTKIM, OBEJMUJE WSZYSTKIE CZASY i WSZYSTKIE MIEJSCA... JEDNYM SŁOWEM — JEST WIECZNA!...

* * *

Tak, mój Ukochany, w taki sposób spalać się będzie moje życie... Mam tylko jeden sposób, by okazać Ci moją miłość: rzucanie kwiatów, to znaczy, że nie opuszczę żadnej okazji do ofiary, choćby najmniejszej, żadnego spojrzenia, żadnego słowa, wykorzystam najdrobniejsze nawet czyny, by je pełnić z miłości. Chcę cierpieć z miłości i cieszyć się z miłości, w ten sposób będę rzucać kwiaty przed Twoim tronem; nie pominę żadnego, by go nie oberwać z płatków dla Ciebie... potem rzucając moje kwiaty, będę śpiewać (czyż można płakać pełniąc tak radosną czynność?); będę śpiewać nawet wtedy, gdy trzeba mi będzie zrywać kwiaty pośród cierni, a śpiew mój będzie tym bardziej melodyjny im ciernie będą dłuższe i ostrzejsze.

* * *

O Jezu, mój pierwszy, mój jedyny Przyjacielu, Ty, którego WYŁĄCZNIE miłuję, odsłoń mi tę tajemnicę!... Dlaczego nie zachowujesz tych bezmiernych pragnień dla dusz wielkich, dla Orłów szybujących w najwyższych przestworzach?... Ja siebie uważam za małą ptaszynę pokrytą jedynie lekkim puchem; nie jestem orłem, mam jednak orle OCZY i SERCE, bo pomimo mej bezmiernej maleńkości mam śmiałość wpatrywać się w Boskie Słońce, Słońce Miłości, a serce moje czuje w sobie porywy Orła... Mała ptaszyna chce lecieć ku temu świetlanemu Słońcu, które urzeka jej wzrok, chce naśladować swych braci Orłów, których widzi wzlatujących aż do Boskiego mieszkania Trójcy Świętej... Niestety! w jej mocy jest jedynie podnosić swe małe skrzydełka, ale wznieść się — to już nie leży w jej małych możliwościach.

Za: http://www.sw.tereska.pl