Poczęcie dzieci z nasienia dawców jest coraz bardziej popularne. Ale mimo to nadal otacza je mgiełka tajemnicy. Tylko połowa dzieci poczętych tą metodą w wieku 7 lat wie, że ich mama nie była dawczynią komórki jajowej, nie jest zatem ich genetyczną matką. Jeszcze gorzej jest w przypadku dzieci, których ojciec nie jest ich genetycznym ojcem, ale pochodzą od dawcy spermy. Taką wiedzę ma tylko jedna czwarta poczętych taką metodą siedmiolatków.

Prawodawcy uznają jednak, że wiedza o własnym pochodzeniu jest fundamentalna. I dlatego w wielu krajach (choćby w Szwecji, Norwegii, Holandii, Nowej Zelandii czy Austruu) zaczyna obowiązywać zakaz anonimowego dawstwa spermy i komórek jajowych, a nawet zaczyna się zmuszać kliniki zapłodnienia pozaustrojowego by te ujawniały dzieciom dane dotyczące ich genetycznych rodziców.

Człowiek nie potrzebuje znać swojego pochodzenia

Bioetycy zaś spierają się, czy rzeczywiście jest to konieczne. Zdaniem Inmaculady De Melo-Martín, która swój raport opublikowała na łamach „ The Hastings Center Report” - nie. Dlaczego? Bowiem nie ma „desperackiej potrzeby” takiej wiedzy wśród poczętych taką metodą dzieci, a do tego podawanie takich informacji może wywoływać „społeczne rany”.

De Melo-Martin atakuje prawo do informacji genetycznej na trzy sposoby. Zaczyna od rozprawienia się z tezą, że „tajemnica w tej sprawie może niszczyć relacji rodzinne”. „Nie jest wcale oczywiste, że tajemnica jest – bez zagłębiania się w szczegóły – zawsze zła czy nawet, że tajemnica zawsze wymaga usprawiedliwienia. Tajemnica może chronić ważne aspekty ludzkiego życia, nawet jeśli jej użycie może prowadzić do nadużyć. A do tego nawet zwolennicy prawo do informacji genetycznej nie proponują, by skończyć z wszelkimi rodzinnymi sekretami, nawet tymi, które odnoszą się do sposobu poczęcia” - wskazuje bioetyczka.

Drugim argumentem zwolenników prawa do informacji genetycznej jest fakt, że dzieci potrzebują wiedzy na temat swoich genetycznych źródeł także, by móc chronić swoje zdrowie. Ale, jak uważa De Melo-Martin taki argument oznacza przewartościowanie znaczenia genetyki i biologii w życiu jednostki. Bioetyk przypomina także, że dawcy komórek są przez kliniki szczegółowo badani, a zatem ich sperma czy komórki jajowe powinny być dla dzieci całkowicie bezpieczne. I wreszcie jej zdaniem nawet przyznanie ludziom prawa do wiedzy na temat swojego pochodzenia genetycznego nie musi oznaczać przyznania im prawa do poznania swojej rodziny. „Nie ma dowodów empirycznych na to, że wejśćie w historię rodziny zmniejsza ryzyko zachorować (…) albo prowadzi do lepszego zdrowia” - stwierdza uczona.

Wiedza o pochodzeniu narusza prawa gejów

I wreszcie trzecim argumentem, z którym polemizuje De Melo-Martin jest uznanie, że człowiek ma prawo poznać swoje genetyczne pochodzenie, i że ludzie, którzy go nie znają cierpią na „genealogiczną dezorientację”. Ale i na to bioetyczka nie znajduje dowodów, bowiem nawet jeśli pewna część osób poczętych taką metodą, czy nie znających swojego pochodzenia cierpi z tego powodu, to nie oznacza to automatycznego naruszenia prawa innych osób do zachowania tajemnicy. „Jeśli nie zakłada się, że wiedza na temat pochodzenia genetycznego jest konieczna do powstania zdrowej tożsamości, to nie wydaje się uzasadnione, by uznać, że interesy osób poczętych z komórek pochodzących od dawców są naruszone przez brak takiej wiedzy” - podkreśla bioetyk.

De Melo-Martin podkreśla także, że przyznanie ludziom takiej wiedzy może naruszać prawa tych, którzy mimo wszystko jej nie będą mieli i prowadzić do ich stygmatyzacji. „Polityka taka może promować esencjalizm genetyczny, czyli kontrowersyjny pogląd, że jesteśmy zdeterminowani przez nasze geny” - oznajmia bioetyczka. I dodaje: „podkreślanie relacji genetycznych może też prowadzić do umacniania problematycznego przekonania, że naturalne rodziny biologiczne są lepsze od innych. Rodziny nie-biologiczne tworzone przez gejów i lesbijki będą zaś traktowane jako „patologiczne odchylenia”.

In vitro jako rozkład rodziny

Argumentacja De Melo-Martin jest interesująca już choćby dlatego, że doskonale pokazuje, jak usprawiedliwienia etyczne procedury in vitro heterogenicznego, prowadzą do zniszczenia naturalnych więzi rodzinnych. O tym niebezpieczeństwie, przed wieloma już laty, pisał wybitny bioetyk amerykański żydowskiego pochodzenia Leon R. Kass. Jego zdaniem zgoda na adopcję zarodków czy macierzyństwo zastępcze narusza spoistość rodziny i burzy jej biologiczne fundamenty.

„Właściwie pojmowane i szeroko rozpowszechnione tabu kazirodztwa oraz zakaz cudzołóstwa sugerują, że jasne pojęcie tego, kim są właśni rodzice, przejrzystość śladów pochodzenia oraz pewność «kto do kogo należy» stanowią nieodzowny fundament solidnego życia rodzinnego, będącego z kolei solidną podstawą cywilizowanego społeczeństwa. Pewna wiedza o swoim pochodzeniu jest niezbędnym budulcem poczucia tożsamości, a tym samym szacunku dla samego siebie. Moim zdaniem polityka pogłębiająca proces niszczenia tak fundamentalnych przekonań, instytucji i praktyk byłaby godna pożałowania” - wskazuje Kass. I choć on sam odnosi te słowa głównie do macierzyństwa zastępczego i adopcji prenatalnej, to trudno nie dostrzec, że odnosi się ona także do in vitro heterogenicznego, a także prawa do kwestii wiedzy na temat pochodzenia genetycznego.

Argumentacja De Melo-Martin pokazuje zaś, że w istocie dla niej więzy rodzinne czy ich biologiczne zakorzenienie są elementem dyskryminacji innych stylów życia. In vitro zaś i obrona zatajenia prawa do wiedzy o własnym pochodzeniu, staje się elementem propagowania rozwiązań antyrodzinnych, wrogich małżeństwu i rodzinie, która staje się przeszkodą w promowaniu praw gejów i lesbijek.

Godność nie wyrasta z badań empirycznych

Ale błędem byłoby sprowadzenie polemiki z De Melo-Martin tylko do kwestii LGBTQI. Jej rozumowanie zawiera bowiem o wiele istotniejsze błędy. Najistotniejszym z nich jest sprowadzenie „prawa do wiedzy o własnej tożsamości genetycznej” wyłącznie do kwestii psychicznych czy emocjonalnych. Wiedza na temat własnego pochodzenia, prawo do niej, wyrasta bowiem nie tyle w emocji czy psychiki, ile z samej natury godności ludzkiej. Jej elementem jest prawo do znajomości własnego pochodzenia. A to oznacza także prawo do znajomości swojego pochodzenia genetycznego. Wiedza ta, podobnie jak zakorzenienie w konkretnej rodzinie (do której jesteśmy włączeni biologicznie lub prawnie), jest fundamentalnym prawem człowieka, wyrastającym z rozumienia jego natury, a nie z potrzeb emocjonalnych.

Natura ta jest zaś zawsze społeczna. Człowiekiem stajemy się w konkretnej rodzinie, społeczności i języku. Biologiczność także ma w tym ogromne (choć nie jedyne znaczenie), podobnie jak tradycje rodzinne, znajomość przodków itd. Pozbawienie go osoby jest odebraniem mu części należnych mu praw, a także pozbawieniem go części uprawnień. I tylko ktoś, kto zupełnie odrzuca biologiczność czy koncepcję natury ludzkiej może zastępować takie rozumowanie roztrząsadniem, czy jakieś potrzeby psychiczne są wystarczająco mocne czy też nie. Bioetycy w rodzaju De Melo-Martin sam koncept natury ludzkiej i jej związania z biologicznością odrzucają.

Rozwiązanie problemu

Problem sygnalizowany przez De Melo-Martin jednak istnieje. Rzeczywiście systemy prawne muszą rozstrzygnąć pytanie o to, czyje interesy są ważniejsze: klinik i dawców spermy czy komórek czy osób, które pozbawione są prawa do wiedzy ważnej dla ich tożsamości? Odpowiedź – na poziomie myślenia godnościowego – wydaje się oczywista: zawsze od interesów klinik czy dobrego samopoczucia dawców spermy ważniejsza jest godność osoby i jej prawdo informacji określających jej tożsamość biologiczną. Ale pełnym wyjściem z omawianego problemu, wyjściem, który rzeczywiście ostatecznie likwidowałby problem jest zakaz procedury in vitro heterogenicznego, jako naruszającego fundamentalne prawa osoby ludzkiej.

Tomasz P. Terlikowski

Inmaculada de Melo-Martín, The Ethics of Anonymous Gamete Donation: Is There a Right to Know One’s Genetic Origins?, „Hastings Center Report” 44, no. 2 (2014): 28-35.