Wielu zwolenników tzw. związków partnerskich twierdzi, że brak możliwości ich zawierania to ograniczenie wolności. Przyznam, że nie rozumiem tego argumentu. Jaka to wolność, która każe formalizować i legalizować w państwowym urzędzie międzyludzkie relacje? W moim odczuciu wolność ograniczają małżeństwa cywilne, zawierane przed urzędnikiem stanu cywilnego tylko po to, by móc uzyskać jakieś przywileje, np. prawo do wspólnego rozliczania się z fiskusem. Rozwiązaniem zatem nie jest ustawa legalizująca związki nieformalne zawierane między osobami płci dowolnej ale całkowita rezygnacja przez państwo z rejestracji jakichkolwiek związków. Ludzie chcący zawrzeć małżeństwo pójdą po prostu tam, gdzie będą mieć taką możliwość: katolicy do kościoła, muzułmanie do meczetu, żydzi do synagogi a wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti staną, na ten przykład, przed obliczem Armanda Ryfińskiego. I wszyscy będą zadowoleni. A państwo? A państwo, drodzy czytelnicy, nie jest od tego by mieszać się w prywatne życie dorosłych ludzi i wabić przywilejami tylko po to, by móc ich zarejestrować i mieć nad nimi kontrolę.

 

Oczywiście wiele trzeba by zmienić w prawie i sposobie funkcjonowania państwa by taka sytuacja stała się realna. Przede wszystkim należałoby odchudzić urzędniczej hydry gromadzącej – niczym smok klejnoty – tony makulatury, w której zapisuje każdy aspekt życia obywateli. Żyć bez tej wiedzy nie może a przez to żyć nie mogą normalni ludzie chcący pracować, żenić się, mieć dzieci i święty spokój. Potrzebny jest Herkules, albo przynajmniej szewczyk Dratewka, który raz na zawsze rozprawi się z nią byśmy wszyscy mogli wreszcie odetchnąć z ulgą. Dodatkowym zyskiem z takiej operacji – oprócz świętego spokoju – byłaby ogromna oszczędność czasu, jaki marnujemy rokrocznie na użeranie się z urzędnikami i pieniędzy, które hydra przestałaby pożerać. Pieniądze te zostałyby w naszych kieszeniach, bo to przecież my – w formie podatków – finansujemy urzędniczych darmozjadów czyli, de facto, nadzorców stojących nam nad głowami i pilnujących, żebyśmy przypadkiem nie poczuli nadmiernego powiewu wolności i nie rozzuchwalili się za bardzo.

 

Zaraz oczywiście znajdą się ludzie (przeważnie zatrudnieni na państwowych posadkach), którzy stwierdzą, że bredzę bo rząd żeby rządzić musi mieć kontrolę, że niby jak ja sobie wyobrażam funkcjonowanie państwa bez armii ludzi zbierających informacje? Odpowiem pytaniem: po co rządowi ta kontrola? Po co rząd ma wiedzieć, że Iksiński z Igrekowską żyją ze sobą i ślubowali sobie przed Bogiem miłość dozgonną? Taka informacja nie jest mu absolutnie do niczego potrzebna, żadna droga nie będzie dzięki niej mniej dziurawa, nie zmniejszy się obronność ani bezpieczeństwo wewnętrzne, nie poprawi się od niej międzynarodowy wizerunek naszego kraju. Zatem po co? Ano tylko po to, by móc Iksińskiego i Igrekowską kontrolować, by móc mieć oko na Igrekowską gdyby, na ten przykład, Iksiński okazał się aferzystą albo, nie daj Panie Boże, elementem politycznie podejrzanym. Rząd, znając stosunki rodzinne Igrekowskiego może na niego wpływać choćby przez policję nękającą przesłuchaniami jego ukochaną. To tylko jeden z przykładów tłumaczących, dlaczego państwo poprzez swoich urzędników maniacko gromadzi wiedzę o nas wszystkich.

 

Albo z innej beczki: dlaczego rząd interesuje się tym ile ja, skromny grafoman mający możliwość publikowania swoich poglądów, zarobiłem w zeszłym miesiącu? Przecież to powinna być prywatna sprawa a żaden urzędnik nie może mieć prawa wtykania nosa do mojego portfela. No tak, powie ktoś, ale przecież podatek dochodowy. Jakoś się przecież trzeba rozliczyć a państwo nie może zaufać każdemu na gębę. I to jest właśnie kolejny przykład na niemoralną (by nie rzec przestępczą) działalność państwa w jakim przyszło nam żyć: nie dość, że jestem na każdym kroku inwigilowany przez urzędników, których sam opłacam to jeszcze jestem okradany z pieniędzy, które zarobiłem dzięki własnej pracowitości, talentowi, sprytowi (niepotrzebne skreślić). Podatek dochodowy jest czymś absolutnie niemoralnym, jest karą płaconą przez ludzi, którzy zamiast leżeć do góry brzuchem i czekać aż pieczone gołąbki same wpadną do gąbki postanowili zakasać rękawy i samodzielnie zadbać o swój byt. Gdyby go zlikwidować osoby fizyczne (czyli większość z nas) w ogóle nie musiałyby składać zeznań podatkowych, w ogóle nie musiałaby spotykać się twarzą w twarz z urzędnikiem skarbowym. Gdyby go zlikwidować można by spokojnie zmniejszyć zatrudnienie w pionie fiskalnym o kilkanaście (jeżeli nie kilkadziesiąt) procent. Gigantyczne oszczędności! W dodatku wpływy budżetowe z tytułu podatków pośrednich znacznie by wzrosły z tego prostego powodu, że ludzie mieliby więcej pieniędzy w związku z czym więcej by wydawali. Potężny zastrzyk dla gospodarki. A przy okazji zwolennicy legalizacji związków partnerskich straciliby argument mówiący o tym, że są dyskryminowani z powodu niemożności wspólnego rozliczania się z fiskusem – w systemie bez podatku dochodowego po prostu rozliczeń takich by nie było.

 

Kolejnym punktem programu podnoszonym przez zwolenników związków partnerskich jest prawo spadkowe. Konkubenci płci dowolnej płaczą, że nie mogą po partnerze dziedziczyć a gdyby związek sformalizowali nie byłoby z tym problemów. A do notariusza, że tak się zapytam, pójść nie łaska? Testamentu spisać nie można? Pytanie moje byłoby zasadne gdyby nie jeden, całkiem niewielki, problemik: podatek spadkowy. Kolejny skandal, od którego zęby się kruszą, włosy wypadają i kostki dłoni bieleją z bezsilnej złości, twór służący tylko temu by ograbić ludzi z tego, co uczciwie zarobili i chcą przekazać po swojej śmierci... temu, komu chcą. I już. I państwa nie powinno to w ogóle obchodzić. Po pierwsze dlatego, że te pieniądze, samochody, domy czy inne dobra ruchome bądź nieruchome już raz opodatkowane były. A po drugie dlatego, że podatek dochodowy... patrz wyżej. To ja i tylko ja decyduję o tym, kto otrzyma spadek po mnie gdy już Pan Bóg uzna, że pora zabrać mnie z tego łez padołu. CAŁY spadek a nie jakieś nędzne ochłapy ogryzione wcześniej przez pazernych, państwowych urzędników. Gdybym chciał, żeby moje dobra zostały przeznaczone na utrzymanie darmozjada z ministerialną pensją albo na remont fasady budynku KPRM to w testamencie wyraziłbym taką wolę. Jeżeli tego nie zrobię (a zapewne aż tak bardzo nie zwariuję przed śmiercią, choć wszystko zdarzyć się może) to wara państwu od tego co po sobie pozostawię.

 

Jest jeszcze jeden argument, który trudno zbić obrońcom tradycyjnych rodzin: prawo do odwiedzin w szpitalu i uzyskania informacji o stanie zdrowia. A przecież wystarczy potwierdzone notarialnie oświadczenie i problem znika. Zatem, drodzy zwolennicy legalizacji konkubinatów w dowolnej kombinacji płciowej: zamiast walczyć o to, by państwo wpisało Was na swoją listę postulujcie zmiany w prawie, które przedstawiłem. Wtedy wystarczy jedna wizyta u notariusza, półgodzinna no, może godzinna i za jednym zamachem załatwicie sobie wszystko. W dodatku zyskacie na czasie, bo w Urzędzie Stanu Cywilnego od ręki Was nie załatwią a znalezienie notariusza, który czas będzie miał akurat w piątkowe popołudnie nie powinno nastręczyć problemów.  

 

Alexander Degrejt