Był żołnierzem zarówno armii Andersa, jak i Izraelskich Sił Obronnych. Po tym jak cudem udało mu się zbiec z transportu do Treblinki, trafił do elitarnego oddziału Armii Krajowej, w którym przyszło mu walczyć w Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku, w obawie przed sowieckim aresztowaniem, uciekł z kraju. Życie Stanisława Aronsona, odznaczonego w 2007 roku Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, jest żywym zaprzeczeniem antysemickich i antypolskich stereotypów i świadectwem współpracy Polaków i Żydów w walce z hitlerowskim najeźdźcą.

 

Fronda.pl: "Nie zapomnij o nas. I staraj się o nas źle nie mówić. Znasz prawdę, wiesz, że nie wszyscy Polacy odwrócili się plecami i wielu pomagało Żydom". Tymi słowami żegnał pana kolega z konspiracji, gdy wyjeżdżał pan z Polski. W niektórych środowiskach w Polsce i zagranicą promowana jest teza, że Polacy, na czele z Armią Krajową, są odpowiedzialni za mordowanie Żydów. Stereotyp ciemnego Polaka katolika, który "wyssał antysemityzm z mlekiem matki", a także informacje dotyczące "polskich obozów zagłady", są stale obecne w zagranicznych mediach i pracach naukowych. Czy spotkał się pan osobiście z takimi określeniami?

Stanisław Aronson: Oczywiście, spotkałem się i spotykam się z takimi poglądami. Gdy tylko mogę staram się je korygować, niestety, nie zawsze odnosi to pożądane rezultaty. Jak w każdym społeczeństwie, tak i w polskim, znaleźli się ludzie, którzy zasłużyli swoją postawą w czasie II wojny światowej na krytykę. Część społeczeństwa polskiego wykazywała obojętną postawę, może niektórzy odetchnęli z ulgą..., że już Żydów nie ma, ale była też część społeczeństwa, o której najmniej się mówi, dla której los Żydów nie był obojętny i która pomagała im na wszelkie możliwe sposoby. W czasie wojny miałem szczęście spotkać właśnie takich ludzi. Tych, o których pan mówi, nigdy nie spotkałem. Mogę jednak pana zapewnić, że wśród moich najbliższych przyjaciół i kolegów, z którymi walczyłem ramię w ramię, nie było antysemitów. Mam wrażenie, że utrwalenie się stereotypu Polaka-antysemity spowodowane było między innymi tym, że po 1945 roku Polska nie miała rzecznika, który wziąłby Polaków w obronę i wyjaśnił światu wszystkie wątpliwości. Komunistyczne władze w Polsce były zainteresowane szerzeniem się takich sądów, pomagały im one w kreowaniu wizji II RP jako państwa faszystowskiego. Wykorzystywali je jako broń wymierzoną w swoich przeciwników i w społeczeństwo, które chcieli przekonać do tego, by poprzez odrzucenie "błędów" tamtego kraju, zaakceptowali i wsparli rządy "światłych" komunistów. Później okazało się, że to oni byli większymi antysemitami, niż tamci sprzed wojny. Spotykam się dziś z ludźmi, którzy w ogóle nie wiedzą, że Polska brała udział w wojnie po stronie aliantów. Są zdziwieni kiedy im o tym mówię, nie dowierzają, myśleli bowiem, że Polska walczyła po stronie Niemiec. Dzisiaj, po 70 latach... jak ktoś w ogóle może tak myśleć!

Czy zastanawiał się pan w młodości nad swoją tożsamością narodową?

Wtedy tak tego nie odbierałem. Byłem młodym człowiekiem wychowywanym jako Polak wyznania mojżeszowego. Na co dzień mówiliśmy po polsku i kultywowaliśmy tradycje piłsudczykowskie. Czułem się Polakiem. Duża część społeczeństwa żydowskiego miała takie samo podejście i była w dużej mierze z asymilowana.

Wyjechał pan z Polski w 1945 roku, kiedy kolejny raz ją pan zobaczył?

Przyjechałem w 1988 roku na tydzień, a później, od 1990 roku zacząłem regularnie przyjeżdżać.

Co stało na przeszkodzie, by przyjechać wcześniej?

Nie mogłem dostać wizy do Polski do 1988 roku, nie wiedziałem jaka była tego przyczyna. Przed ucieczką z Polski byłem zaangażowany w organizację "Nie", możliwe, że bezpieka dysponowała jakimiś dokumentami świadczącymi o mojej działalności.

Z Łodzi, w której się pan urodził, wyjechał pan wraz z rodziną we wrześniu 1939 roku. Stamtąd trafiliście najpierw do Warszawy, by po kilku dniach wyruszyć na Kresy, w kierunku Równego, gdzie znajdował się majątek krewnych. Nigdy jednak nie dotarliście do celu, gdyż krewni zostali wywiezieni przez bolszewików. Następnym kierunkiem była Litwa, później Rumunia, ostatecznie trafiliście do Lwowa. Gdy w 1941 rok do miasta weszli Niemcy wyjechaliście do warszawskiego getta. Patrząc z dzisiejszej perspektywy był to chyba wybór najgorszy z możliwych… Gdy rozpoczęła się likwidacja getta udało się panu uciec z transportu kierującego się do Treblinki i z powrotem przyjechał pan do Warszawy. Przyjaciółka pańskiej siostry przekazała pana pod opiekę swojej ciotce… rodowitej Niemce. A jak pan trafił do Armii Krajowej?

To był przypadek. Do naszego mieszkania przychodził pewien pan, dopiero później okazało się, że był to doktor Józef Rybicki. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i pewnego dnia zaproponował mi, bym wszedł do organizacji bojowej, to jeszcze nie było AK, tylko Tajna Organizacja Wojskowa.

Czy długo się pan zastanawiał nad podjęciem decyzji?

Skądże! Natychmiast się zdecydowałem, byłem młody, chciałem walczyć. Nie miałam wtedy skończonych nawet 18 lat…

Skąd się wziął pseudonim "Rysiek"?

Moje pierwsze fałszywe dokumenty były wystawione na Ryszarda Żurawskiego.

Na czym polegała pana działalność w konspiracji?

Nasz oddział zajmował się przeprowadzaniem akcji dywersyjnych w Warszawie i w okolicach, atakowaliśmy niemieckie pociągi urlopowe i ich budy, likwidowaliśmy konfidentów. To był jeden z nielicznych oddziałów, który walczył w podziemiu, nie był częścią kadrową Armii Krajowej, lecz częścią bojową.

Która akcja zapadła panu najbardziej w pamięci?

Jedną z pierwszych większych akcji było wysadzenie w powietrze magazynów garażu pocztowego, znajdujących się na placu Teatralnym. Wsadziliśmy detonatory do wszystkich ciężarówek, które się tam znajdowały i do podziemnych magazynów z paliwem. Następnie weszliśmy na jakiś budynek niedaleko tego miejsca, na którym mieliśmy się spotkać z dowódcą akcji i oglądać wybuch. Czekamy, czekamy, a tu nic się nie dziej, byliśmy lekko zdziwieni i zdenerwowani. Dowódca patrzył na nas z wyrzutem i myślał zapewne, że stchórzyliśmy, bądź zawaliliśmy sprawę. Aż tu nagle zaczęły się straszne wybuchy, wszystko poszło w powietrze!

Wspomniał pan o likwidowaniu konfidentów, czy zdarzało się Panu samemu wykonywać wyrok?

Nie naciskałem na spust, "czarną robotę" wykonywali starsi koledzy. Ja zajmowałem się obstawą. To była dość skomplikowana operacja, dostawaliśmy wyrok sądu podziemnego, następnie trzeba było sprawdzać jak ta osoba zachowuje się w terenie, obserwowaliśmy dom, a gdy wkraczaliśmy do akcji należało zamknąć rodzinę w innym pokoju.

Jaka atmosfera panowała przed wybuchem Powstania?

Czekaliśmy na wybuch Powstania dlatego, że myśleliśmy, iż będzie to jakiś barwny epizod naszych działań... mieliśmy jednak świadomość tego, co sowieci robią na terenach przez siebie zajmowanych, co się działo w Wilnie i na Lubelszczyźnie. Nasi dowódcy nie martwili się o to, że powstanie się nie uda, obawiali się tego, że walka będzie daremna, bo i tak przyjdą sowieci i nas wszystkich aresztują.

Gdzie pan walczył w czasie Powstania?

Należałem do oddziału dyspozycyjnego "Radosława" w grupie "Północ". Sam niestety niewiele walczyłem w czasie Powstania, gdyż zostałem ranny na Okopowej. Pamiętam, to było 10 sierpnia, pocisk moździerzowy zdruzgotał mi nogę, a jego odłamki utkwiły mi w płucach. Nogę udało się uratować, ale poniżej płuc pozostało kilka odłamków. Nasz oddział zdobył Umschlagplatz i szkołę na Stawkach, z której uwolniliśmy około sześćdziesięciu zatrudnionych tam węgierskich Żydów. Znajdował się tu wielki magazyn żywnościowy i mundurowy. Następny dzień mieliśmy trochę spokojniejszy i przemaszerowaliśmy w rejon ulic Żytnia – Okopowa na Woli. 3 sierpnia rozpoczęliśmy walki na gruzach getta. Przegraliśmy i wycofaliśmy się w kierunku Starego Miasta. Co ciekawe, rannych, pomiędzy którymi leżałem, uratowali niemieccy jeńcy, którzy powiedzieli esesmanom, że jesteśmy cywilami a nie powstańcami.

Czym jest dzisiaj dla pana Polska?

Mam podwójną tożsamość: izraelską i polską. W każdym z tych krajów czuję się jak w domu!

Rozmawiał Petar Petrović, dziennikarz Polskiego Radia i współpracownik portalu Fronda.pl.

 

+++

 

Losy pana Stanisława, które opisał wraz z Patrycją Bukalską w książce "Rysiek z Kedywu" (wyd. Znak 2009), nie bez przyczyny nazwano w podtytule "niezwykłymi". Po upadku Powstania Stanisław Aronson znalazł się w Pruszkowie, gdzie spotkał kolegę z oddziału, Olgierda Ceperskiego. Następnie zdecydowali się wyjechać do majątku ciotki ich przyjaciółki Reny Rostworowskiej, która mieszkała w Dalechowicach pod Krakowem. Prawie półroczną rehabilitację na wsi przerwało im wkroczenie Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. Ratowali się powrotem do rodzinnego domu "Ryśka". W Łodzi udało mu się cudem uniknąć aresztowania przez sowieckiego oficera, który podejrzewał go o działalność w AK. W rezultacie postanowił wyjechać z kraju. Droga do Palestyny nie okazała się być prostą mimo że rozpoczął ją wraz z grupą Żydów - syjonistów, którzy tam jechali. Prowadziła bowiem przez obóz przejściowy w Budapeszcie, obóz dla uchodźców w Klagenfurcie, Polski Czerwony Krzyż w Villach, włoską Ankonę gdzie "Rysiek" został wcielony do 3. Dywizji Strzelców Karpackich korpusu generała Andersa, studia medyczne w Bolonii. Dopiero spotkanie ze stryjem z Tel Awiwu zaprowadziło pana Stanisława do Palestyny. Jak sam wspomina czuł się wtedy Polakiem i nie odnosił się z estymą do państwa żydowskiego. Nie dane mu było jednak w spokoju przyzwyczaić się do nowych realiów, gdyż przyszło mu uczestniczyć w wojnie z Arabami w 1948 roku. Później Stanisław Aronson walczył w 1956 r., w 1967 r., podczas sporu o Kanał Sueski w 1969 r., w wojnie Jom-Kippur 1973 r., w wojnie w Libanie w 1980.

Dziś pan Stanisław ma tylko jedno marzenie związane ze swoją książką, chciałby doczekać się jej tłumaczenia na język angielski, tak, by o losach jego pokolenia mogli dowiedzieć się ludzie zagranicą i by mogła ją przeczytać jego rodzina.

/