Gdy czytałem ten wywiad ściskało mi się serce. Ale nie z powodu tej rzekomej „krzywdy”, o jakiej wciąż mówią bohaterowie „Wprostu” pani Agnieszka i pan Jacek. Istotą nieszczęścia jakie ich spotkało nie jest bowiem to, że nie pozwolono im na aborcję dziecka, ale to, że nagonka na ich własnego syna, na Jana sprawiła, że nie byli oni w stanie spokojnie go pokochać i pożegnać się z nim. Lekarze bowiem nastawili ich na to dziecko tak, jakby było ono tylko zlepkiem wad rozwojowych, a nie żywym człowiekiem, którego trzeba otoczyć miłością i wziąć od niego tak wiele jak można miłości. Dziesięć dni to dużo, ale nic nie wskazuje na to, by ten czas został wystatczająco wykorzystany.

Wiem, że to surowa ocena, ale też trudno wyciągnąć inne wnioski z wywiadu, jaki znaleźć można w tygodniku „Wprost”. Rodzice mowią o swoim synu głównie z perspektywy tego, jak okrutnym doświadczeniem było to, że musieli się na nie spojrzeć. „Pierwsze spojrzenie, pierwszy widok jest trudny do przeżycia, a potem myślę, że się powoli przyzwyczajaliśmy. Byliśmy przygotowani na to, czego mogliśmy się spodziewać. Jednak tego się nie da opisać” - mówił ojciec dziecka. A matka dodawała, że byli u niego codziennie, ale krótko, bo nie wytrzymywali dłużej. „Nie dawaliśmy rady więcej. Godzina, najdłużej dwie. Żona brała go na ręce” - uzupełnia mąż, a żona dodaje: „Raz z tobą. Pomogłeś mi. Przytuliłam. (Pani Agnieszka płacze). Ty też brałeś. Moja mama chciała zobaczyć, ale nie mogła podejść, bo akurat pielęgniarki się nim zajmowały. Może lepiej. Teściowa przy nim była. Bardzo przeżywała. Pod koniec życia płyn w głowie się przemieścił i oko, które było w wielkim wytrzeszczu, schowało się, zmieniło pozycję. Ten widok stał się mniej drastyczny”. Nikt nie ma prawa odbierać znaczenia i wagi ich cierpieniu. Ono bez wątpienia było, Ale cz jest to jedyne, co można powiedzieć o spotkaniu z własnym dzieckiem?

Nie chcę cytować tej rozmowy więcej. Widzę oczywiście cierpienie rodziców, ale mam wrażenie, że byłoby ono mniejsze, gdyby lekarze i eugenicy zamiast uświadamiać im, jak strasznie uszkodzone jest ich dziecko, i jak bardzo powinno być zabite, uświadomili im, że te dwa tygodnie są im dane jako dar, a ich dziecko nie jest przede wszystkim „drastycznym wypadkiem”, ale człowiekiem. Rodzic, a jest na to wiele dowodów i wiele przykładów, potrafi nawet w najbardziej dotkniętym cierpieniem dziecku, najbardziej okaleczonym człowieku piękno i dobro. Ale aborterzy i aborcjoniści odebrali państwu Jackowi i Agnieszce taką możliwość. Uniemożliwili im spokojne pożegnanie się z dzieckiem i możliwość nacieszenia się godzinami, jakie zostały im dane. A zamiast tego wszczepili w nich poczucie krzywdy płynące z tego, że w ogóle to dziecko zobaczyli, choć przecież mogli je abortować.

I to także obciąży sumienia eugeników, z tego także będą oni rozliczani. A na nas katolikach, ludziach dobrej woli, ciąży obowiązek, żeby modlić się za panią Agnieszkę i pana Jacka. Jeśli nie czuli oni tego wsparcia modlitewnego, to może trzeba jeszcze więcej modlitwy. Jeszcze więcej, bo i wcześniej jej nie brakowało. Wielu ludzi modliło się za nich i za ich dziecko. I wierzę, że ta modlitwa przyniesie jeszcze skutki. Także w ich życiu.

Tomasz P. Terlikowski