Wczoraj na łamach "Krytyki Politycznej" ukazał się artykuł, który wielu czytelników musiało odebrać jako "trolling", niestety, wygląda na to, że jego autor rzeczywiście myśli tak, jak pisze.

Na pierwszy rzut oka ciężko się do czegokolwiek przyczepić, ponieważ licencjat filozofii, Jakub Pietrzak po prostu nakreśla nam problem, z którym boryka się wielu młodych ludzi w naszym kraju: dorosłe życie zaczynamy zwykle od nisko płatnej i niezbyt atrakcyjnej pracy. Wielu z nas zaczyna od pracy w call center, fast-foodzie, sklepie odzieżowym w dużej galerii handlowej czy supermarkecie, nierzadko łącząc to ze studiami. Wyższe wykształcenie mocno potaniało, choć pokoleniu lat 90. rodzice i nauczyciele powtarzali na każdym kroku, że studia zapewnią mu lepszą pracę. W miarę jednak, jak "millenialsi" wchodzili na rynek pracy, okazało się, że dyplom to nie wszystko. Co więcej, marzenia młodych ludzi często przekreśla "szara, polska rzeczywistość". Pół biedy, jeżeli mamy rodziców, którzy mogą i chcą nam jakoś pomóc, problem w tym, że życie do trzydziestego roku życia na ich "garnuszku" jest zwyczajnie, po ludzku, nieco wstydliwe. Kiedy jednak przyjeżdżamy na studia do innego, dużego miasta, musimy po prostu z czegoś się utrzymać. 

W powiedzeniu "Żadna praca nie hańbi" jest zresztą sporo prawdy. Z pozoru nawet najbardziej "prymitywna" powinna dawać nam zarobek przynajmniej na podstawowe potrzeby: jedzenie, komunikacja miejska i dach nad głową i zdobywamy w ten sposób doświadczenie zawodowe. Nawet "smażenie naleśników" wpisane w CV jest dla potencjalnego pracodawcy lepsze i bardziej wartościowe od pustego CV. To smutna prawda. Tymczasem nasz bohater pisze tak:

"Nie uważam, żeby przemysłowe smażenie naleśników było pożyteczniejsze od protestowania przeciwko zmianom w ordynacji wyborczej. Nie sądzę też, żeby naciąganie ludzi na ubezpieczenia było poważniejszym zajęciem od okupowania Pałacu Kazimierzowskiego. Studenci mają prawo (a wręcz obowiązek) poświęcać się z jednej strony nauce, a z drugiej działaniu, które będzie tej nauki uzupełnieniem. Siedzieć w bibliotece, blokować marsze nazistów, czytać książki, wydawać gazety, protestować w obronie pracowników, dyskutować ze sobą na wielkie tematy i zmieniać świat na lepsze"

W tekście zatytułowanym "Kapitalizm jest obrzydliwy i doprowadza mnie do płaczu" (można dyskutować, czy w Polsce rzeczywiście mamy kapitalizm, czy też jakiś totalnie dziwny "twór"), autor, który sam o sobie pisze "aktywista, bumelant, instagramer" kreśli nam smutny los młodego człowieka, który chce zdobywać wykształcenie na wyższej uczelni, żyć godnie i jeszcze udzielać się politycznie i społecznie, a przez to wszystko na "bezsensowną, wyczerpującą i niskopłatną pracę" nie ma ani czasu, ani ochoty.

"Największy portal do tego typu ogłoszeń przywitał mnie pytaniem: „LUBISZ TRZYMAĆ Z NAJLEPSZYMI?”, które po chwili zmieniło się w „SZUKASZ WYŻSZYCH PROWIZJI I REALNYCH TARGETÓW?”. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że odpowiedzieć mogę tylko przecząco. Chwilę potem zalała mnie niekończącą się lista ofert pracy dla asystentów i konsultantów wszelkiego typu. Dominował szeroko rozumiany sektor finansowy, z którym niekoniecznie chciałbym mieć kiedykolwiek i cokolwiek do czynienia, a już na pewno naciąganie ludzi na ubezpieczenia nie było tym, do czego chciałbym przykładać rękę. Nie było tam pracy dla ludzi z moją wrażliwością, a nawet jeżeli była, to skutecznie odciągały od niej uwagę eleganckie logotypy banków"- w taki sposób Jakub Pietrzak opisuje swoje przygody z poszukiwaniem zatrudnienia. Został do tego zmuszony, kiedy okazało się, że będzie musiał opuścić "niespotykanie tani jak na warszawskie warunki pokój", bo jak podkreśla, jest spoza Warszawy i tak szczęśliwie się złożyło, że po pierwsze tanio wynajmował pokój, a po drugie: sporo pomogli mu rodzice. Autor podkreśla, że jego ojciec prowadzi firmę. Pietrzak pisze, że wracając do rodzinnej miejscowości nieco pomagał ojcu w tym biznesie. Poza tym robił też "sporo rzeczy, z których (rodzice- przyp. red.) mogli być dumni. 

"Do tego ciągle protestowałem, zamiast wziąć się do normalnej roboty, bo i powodów do sprzeciwu była masa. Żyłem dość skromnie, więc koszty utrzymania nie były wysokie. Ubierałem się w lumpach, nauczyłem się robić obiady za 3 złote, robiłem na ten temat relacje na Instagramie (@realjakubpietrzak, polecam), a raz nawet napisałem o tym tekst, który całkiem ładnie się rozszedł. Takie oswajanie, a momentami wręcz gloryfikowanie biedy pozwala rozładowywać narastające frustracje"-przekonywał. Kiedy musiał opuścić wynajmowane mieszkanie, autorowi stanęły przed oczami przerażające wizje: albo rezygnacja ze studiów, albo z protestów, albo właśnie upiorne smażenie naleśników! Tak, to naprawdę przerażające: żyć tak jak tysiące rówieśników...

"Potok „sprzedawców”, „kasjerek” i „pomocy kuchennych” brutalnie przerwał nagle „kompozytor naleśników (pełen etat)”. Chwilę później zaatakowali mnie „master kanapkowy”, „sales assistant” oraz „dekorator” w sklepie odzieżowym. Rzeczywistość dopadła mnie zatem niespodziewanie. Jeszcze niedawno bowiem pisałem licencjat, w którym opisywałem m.in. neoliberalny, postmodernistyczny, prekaryjny uptitling, czyli proceder, w którym zwykli pracownicy zostają szefami [chief] i kierownikami [executive] jedynie z nazwy, podobnie jak asystentkami zamiast sekretarek, doradcami w miejsce sprzedawców, a człowiek odpowiedzialny za rozkładanie towaru na półkach staje się nagle dekoratorem za 11zł/godzinę. Poczułem się, jakby ktoś ze mnie szydził, chociaż mam świadomość tego, że większość z nas prawdopodobnie wolałaby być nazywana specjalistą ds. recyklingu odpadów niż po prostu śmieciarzem"-pisze autor. 

Pod koniec tekstu Pietrzak wysuwa postulat, by studenci otrzymywali wynagrodzenie. Za sam fakt, że studiują. Cóż, po pierwsze studenci studiów stacjonarnych na uczelniach państwowych pobierają naukę bezpłatnie, po drugie: mogą otrzymywać stypendia, czy to za wyniki w nauce, osiągnięcia naukowe, sportowe, etc., czy to socjalne. No, ale to taki mały szczegół. Pytanie jeszcze, czy państwo byłoby na to stać. Państwowe uczelnie są finansowane z budżetu państwa. Studenci mogą liczyć na stypendia i niemal wszystkie możliwe zniżki. Co więcej, wielu z nich albo może liczyć na pomoc rodziców, albo łączy studia z pracą.

Innymi słowy, autor ciekawie ubrał w słowa fakt, że nie chce mu się iść do pracy, tym niemniej w pewnych kwestiach trudno nie przyznać mu racji. Niestety, czy tego chcemy, czy nie, tak wygląda rzeczywistość w naszym kraju i młodzi ludzie często skazani są na niskopłatne prace. Dla wielu z nich nie jest to żadną ujmą, niewiele wskazuje na to, że coś się w tej kwestii zmieni, a blokady marszów nazistów nie zmienią na pewno...

yenn/Krytykapolityczna.pl, Fronda.pl