Rosyjski niedźwiedź rusza na polowanie

 

Trzeba przyznać, że przypadek Rosji w kontekście starć w cyberprzestrzeni jest szczególny. Po rozpadzie ZSRR i zakończeniu zimnej wojny podejmowano usilne próby, aby na Federację Rosyjską patrzeć z nadzieją i dostrzegać tam choćby zalążki młodej demokracji. Szybko okazało się jednak, że były to pobożne życzenia pozostałych światowych mocarstw. Wraz z rozpoczęciem rządów przez Władimira Putina stało się jasne, że Federacja Rosyjska zaciekle walczyć będzie o swoją pozycję na świecie, stając błyskawicznie w opozycji niemalże do wszystkich innych krajów. To właśnie za rządów Putina coraz częściej zaczęto mówić o „nowej zimnej wojnie” i powracać do drażliwej kwestii wyścigu zbrojeń. Kreml zdawał się nie zauważać, że zimna wojna faktycznie się skończyła i antagonizował stosunki ze swoimi sąsiadami.

Założyciel i szef Stratforu George Friedman w prosty sposób wyjaśnia geopolityczne procesy zachodzące w Rosji. Zwraca uwagę, że kraj ten zaangażowany był na przestrzeni lat w wiele konfliktów zbrojnych zarówno na swoim terytorium, jak i w innych rejonach świata. Zarówno te konflikty, jak i sama zimna wojna związane były w dużym stopniu z pozycją Rosji, a zwłaszcza z jej relacjami z resztą Europy. Dotychczas jednak żadna z wojen nie przyniosła trwałego rozstrzygnięcia, a Rosja z każdego konfliktu wychodziła mimo wszystko obronną ręką. Friedman stawia tezę, że dopóki Rosja pozostaje zjednoczona w swojej strukturze, nieustannie będzie stanowić potencjalne zagrożenie dla całej Europy.

Trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza obserwując ostatnie poczynania Federacji Rosyjskiej przy granicy z Ukrainą. Aby dobrze zrozumieć geopolityczne cele Rosji, należy przyjrzeć się dokładnie jej demografii i gospodarce. Kraj jest sam w sobie bardzo duży, jednak zamieszkująca jego tereny ludność jest znacznie biedniejsza niż mieszkańcy krajów zachodniej Europy, aczkolwiek Rosja jako kraj biedna nie jest. Dysponuje złożami gazu i ropy, a poprzez zasięg swojego terytorium stanowi jedno z najpotężniejszych światowych mocarstw. Gdyby po zakończeniu zimnej wojny Rosja została podzielona na mniejsze państwa, całkowicie utraciłaby swoją pozycję i status na arenie międzynarodowej i w zasadzie przestałaby istnieć.

„Biorąc pod uwagę prosty fakt, że Rosja się nie rozpadła, rosyjska kwestia geopolityczna znowu da o sobie znać. Biorąc pod uwagę fakt, że obecnie Rosja odzyskuje siły, ta kwestia pojawi się raczej prędzej niż później. Konflikt nie będzie powtórzeniem zimnej wojny, w każdym razie nie bardziej niż pierwsza wojna światowa była powtórzeniem wojen napoleońskich. Będzie jednak ponownym postawieniem fundamentalnej kwestii rosyjskiej: jeśli Rosja jest zjednoczonym państwem narodowym, gdzie leżą jej granice i jakie są wzajemne relacje pomiędzy Rosją a jej sąsiadami? Ta kwestia zdominuje następną większą fazę w historii świata – w roku 2020 i w latach poprzedzających” – prognozował w 2009 r. George Friedman. Jak dzisiaj wiemy – słusznie.

Bez wątpienia największym wyzwaniem dla współczesnej Rosji jest fakt, że kraj ten mimo swojego wielkiego obszaru ma mizerną sieć komunikacyjną. W przypadku jakiegokolwiek tradycyjnego konfliktu zbrojnego, który rozgrywałby się na terytorium Rosji, miałoby to bez wątpienia kluczowe znaczenie. Przy teoretycznym scenariuszu, zakładającym atak na Rosję przeprowadzony na różnych frontach, Kreml miałby poważne problemy z odpowiednią mobilizacją wojska i całą związaną z tym logistyką. Dlatego właśnie przez wszystkie lata od zakończenia zimnej wojny Rosja cały czas utrzymuje kontrolowaną atmosferę podwyższonej gotowości bojowej, podrywając co jakiś czas całe bataliony i przerzucając je z jednego krańca kraju na drugi w ramach sprawdzenia realnej gotowości bojowej. Utrzymywanie takiego potencjału militarnego przez wszystkie lata drenuje całą gospodarkę, podobnie jak w czasach sowieckich. Jednak pojawiające się co jakiś czas w mediach informacje na temat rzekomej kiepskiej kondycji rosyjskiego wojska są mocno przesadzone. Eksperci ds. wojskowości szczerze przyznawali, że od 2000 r. można zaobserwować dużą profesjonalizację rosyjskiej armii i przewidywali, że w perspektywie najbliższych 15–20 lat będzie ona w doskonałej kondycji bojowej. Warto zwrócić uwagę na fakt, że od lat 1990. Rosja skupiła się na jednym celu – rozwoju badań nad najnowszymi technologiami wojskowymi.

Znając zatem aktualną geopolityczną pozycję Rosji i obserwując od pewnego czasu jej wzmożoną militaryzację, nie powinien dziwić fakt, że bardzo szybko dostrzegła ona militarny potencjał tkwiący w cyberprzestrzeni i przyczyniła się do wybuchu tzw. pierwszej cyberwojny.

W kwietniu 2007 r. wszystkie dotychczasowe regulacje i koncepcje dotyczące konfliktów w cyberprzestrzeni legły w gruzach. Pretekstem do zmasowanego ataku okazał się incydent wokół stojącego w Tallinie pomnika „Brązowego Żołnierza”, a właściwie Pomnika Wyzwolicieli Tallina, który stał w estońskiej stolicy od 1947 r. na pamiątkę wyzwolenia miasta spod niemieckiej okupacji przez żołnierzy Związku Radzieckiego. Pomnik stał przy zbiorowej mogile ze szczątkami poległych w walkach 1944 r. żołnierzy ZSRR. Na mocy decyzji władz Tallina 26 kwietnia 2007 r. rozpoczęto ekshumację szczątków, które wraz z pomnikiem przeniesiono na cmentarz wojskowy. Okazało się, że był to idealny pretekst dla podsycenia nastrojów rosyjskiej mniejszości narodowej, która w Estonii stanowiła wówczas aż 25 procent wszystkich mieszkańców. Propaganda Kremla doprowadziła do eskalacji i napiętych relacji, a w konsekwencji do wybuchu zamieszek na ulicach miasta. W starciach z policją brało udział w sumie ponad 1500 osób. Szybko jednak stało się jasne, że zamieszki nie są największym z problemów, z którym musiały poradzić sobie władze Estonii. Kraj został frontalnie zaatakowany w cyberprzestrzeni.

Do 2007 r. na całym świecie dochodziło do wielu mniej lub bardziej spektakularnych cyberataków inspirowanych przez rządy poszczególnych państw, jednak jak już pisałem, to Estonia stała się ofiarą pierwszej cyberwojny i jej przykład pokazał, jak wielkie spustoszenie mogą siać skoordynowane ataki cybernetyczne na strategiczne cele państwowe, w tym na infrastrukturę i sieci teleinformatyczne.

W wyniku serii ataków na niespotykaną dotąd skalę błyskawicznie odcięto rządowe serwery, zablokowano witryny internetowe estońskich ministerstw oraz prezydenta. Zaatakowano i skutecznie wyłączono również serwisy poszczególnych partii politycznych. Dopełniając fali zniszczenia, hakerzy wzięli również na celownik serwery największych estońskich mediów oraz, co okazało się najbardziej dotkliwym ciosem, serwery banków. Jak zauważa Miron Lakomy, poziom zaawansowania estońskiego systemu bankowego (zwłaszcza w kontekście bankowości elektronicznej) jest dosyć wysoki, dlatego właśnie atak na tę część infrastruktury wyrządził najwięcej szkód. Estońskie społeczeństwo bardzo chętnie korzysta z bankowości internetowej i dokonuje wszelkich płatności głównie przez internet. Gdy weźmiemy pod uwagę, że aż 90 proc. wszystkich transakcji dokonywano tam wykorzystując bankowość internetową, okaże się, że atak hakerów na banki skutecznie sparaliżował praktycznie cały kraj, pozbawiając Estończyków środków do życia.

Analiza pierwszej cyberwojny pozwoliła ustalić, że hakerzy posłużyli się niezwykle popularną metodą ataku, skutecznie wykorzystywaną w wielu wcześniejszych cyberatakach wymierzonych w inne państwa. Chodziło o ataki typu DDoS, które doprowadziły do przeciążenia estońskiej sieci teleinformatycznej. Aby przeprowadzić atak na taką skalę, hakerzy musieli przygotowywać się do niego od dłuższego czasu. Rozsyłając wirusy komputerowe i złośliwe oprogramowanie, przejęli tysiące komputerów na całym świecie, w tym również w samej Estonii. Specjaliści od cyberbezpieczeństwa przyznają, że sieć botnet użyta do ataku na Estonię była największą wówczas istniejącą na świecie siecią tego typu. To właśnie rozmach całej operacji spowodował, że o cyberataku na Estonię zaczęto mówić już w kategoriach cyberwojny.

Po atakach estońskie władze błyskawicznie wskazały winnych. Ich zdaniem nie było żadnych wątpliwości, że za rozpętaniem cyberwojny stała Rosja. Wyartykułował to sam szef estońskiego resortu obrony Jaak Aaviksoo, jednak przyznał ostatecznie, że w toku analizy całego ataku niezbitych dowodów obciążających Rosję nie znaleziono. Oficjalnie dysponowano jedynie poszlakami, które prowadziły właśnie w kierunku hakerów powiązanych bezpośrednio z rosyjskimi służbami specjalnymi.

Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że operacja wymierzona w Estonię nie polegała na – jak ujmowało to początkowo kilku specjalistów od cyberbezpieczeństwa – próbie wywołania cyberzamieszek. Taki cel przy odrobinie chęci i umiejętności byłby w stanie zrealizować bez trudu nawet przeciętny haker. Tymczasem seria ataków w Estonii poprowadzona została niezwykle precyzyjnie i nie przypominała typowych ataków hakerskich, a raczej dobrze zaplanowane działania wojenne, realizowane w cyberprzestrzeni. Atakowane były cele strategiczne, w tym również serwery odpowiedzialne za obsługę połączeń telefonicznych. W ciągu kilku chwil Estonia została odcięta od internetu i łączności. Władze straciły możliwość komunikacji z obywatelami za pośrednictwem mediów, a nawet za pośrednictwem oficjalnych stron internetowych. System bankowy na kilka dni w zasadzie przestał istnieć, doprowadzając do istnego chaosu na ulicach. W jednej chwili opisywane w kategoriach futurystycznych scenariusze „wojen robotów” i konsekwencje konfliktów w cyberprzestrzeni stały się faktem i dotknęły całe estońskie społeczeństwo w sposób niezwykle realny.

Oburzony całą sytuacją premier Estonii Andrus Ansip domagał się stanowczej reakcji, zwłaszcza państw NATO, i twierdził, że odcięcie całego kraju od infrastruktury teleinformatycznej i sektora bankowego należałoby traktować na równi z blokadą lotnisk i portów, której zakazuje stanowczo prawo międzynarodowe.

O wielkim niebezpieczeństwie związanym z cyberwojną świadczył również fakt, że w zasadzie po raz pierwszy w historii udało się doprowadzić Estonię na skraj zapaści i anarchii oraz całkowicie pozbawić możliwości obronnych i odciąć komunikację jedynie przy użyciu komputerów. Wcześniej podobny scenariusz można byłoby zrealizować jedynie przy użyciu wojska w konwencjonalny sposób. W kolejnych latach Rosja pokazała całemu światu, że cyberwojna połączona właśnie z konwencjonalną operacją militarną nie pozostawia zaatakowanym państwom praktycznie żadnych szans na obronę. Jeśli interwencję zbrojną poprzedza akcja propagandowa lub sabotaż gospodarki danego kraju, władze nie są w stanie zmobilizować na czas armii w celu obrony ani ostrzec swoich obywateli. Wydarzenia z 2007 r. w Estonii udowodniły całemu światu, że wyścig zbrojeń w cyberprzestrzeni nabrał tempa i nic nie wskazuje, aby w najbliższym czasie miał z jakiegoś powodu zwolnić.

Na kolejny pokaz siły w wykonaniu Rosji nie trzeba było długo czekać. Jej pełnię, a także pełnię skuteczności uderzenia hybrydowego poczuła w 2014 r. Ukraina. Rosyjska agresja na ten kraj połączona z zuchwałą aneksją Krymu udowodniła – w przeciwieństwie do twierdzeń wielu telewizyjnych komentatorów i ekspertów, zapewniających, że czasy wojny dawno odeszły w zapomnienie i jako europejska wspólnota możemy czuć się bezpiecznie – że obecnie w zasadzie każdy kraj bez wyjątku może zostać zaatakowany w sposób konwencjonalny, przy użyciu wojska na lądzie, morzu i w powietrzu. Był to jednak tylko przedsmak prawdziwego potencjału militarnego rosyjskiej armii. Odpowiedź na pytanie, co się stanie, gdy atak zostanie przeprowadzony w formie połączonego uderzenia sił specjalnych, kampanii informacyjnych i propagandowych oraz cyberataków, poznaliśmy zatrważająco szybko. Rosja, prowadząc ataki za pomocą różnych metod, wprowadziła w życie doktrynę wojny hybrydowej. W jej ramach siły zbrojne są wykorzystywane w celu zwiększenia militarnej przewagi i możliwie najszybszego zajęcia terytorium wroga, przy prowadzonym równocześnie zmasowanym cyberataku, który paraliżuje możliwości obronne przeciwnika. Taki rodzaj działań wojennych bardzo dotkliwie odczuł Półwysep Krymski. Zaledwie rok po aneksji Krymu przez Rosję tętniący życiem turystyczny kurort nad Morzem Czarnym zmienił się w odizolowany od świata zakątek.

Już w 2014 r. na międzynarodowej konferencji naukowej International Scientific Conference, zorganizowanej na Uniwersytecie Wileńskim i poświęconej tematowi wojny hybrydowej na Ukrainie, miałem okazję wykazywać, że zajęcie Krymu przez Rosjan ewidentnie nosiło znamiona operacji specjalnej, którą prowadziły jednocześnie siły polityczne i służby specjalne. Należy również założyć, że tak zaawansowana operacja zbrojna nie mogła być planowana z dnia na dzień. Okazuje się zatem, że w rzeczywistości przygotowania do ataku na Ukrainę i aneksji Krymu rozpoczęto jeszcze w czasie fali protestów na Majdanie w Kijowie. W hybrydowym uderzeniu na Krym, wbrew zapewnieniom Kremla, brali udział oficerowie rosyjskich służb specjalnych, a także przedstawiciele prywatnych firm paramilitarnych, a nawet krymskiej policji. Niezwykle znamienny jest cały scenariusz działań prowadzących do aneksji Krymu, bowiem jest to w zasadzie kwintesencja strategii wojny hybrydowej.

W początkowej fazie operacji ograniczono się jedynie do wojny informacyjnej i sporadycznych przypadków cyberataków. Kreml, wykorzystując potencjał trollingu w internecie i prowadząc zakrojoną na szeroką skalę kampanię propagandową i dezinformacyjną, podsycał antyukraińskie nastroje i inicjował w większości miast na Krymie demonstracje o wyraźnie separatystycznym zabarwieniu. Gdy udało się zebrać pierwszych zwolenników „wspólnej sprawy” i zaszczepić w ich głowach koncepcję „wyzwolenia Krymu” spod ukraińskiego panowania, rozpoczęła się faza druga uderzenia. Zaczęto formować regularne oddziały rebeliantów, mające usankcjonować zbrojne powstanie o charakterze separatystycznym, odwracając uwagę od jakichkolwiek rosyjskich implikacji. Tymczasem dziennikarskie śledztwo prowadzone w sprawie inwazji na Krym wykazało, że słynne „zielone ludziki”, jak o walczących tam bojownikach mówił ironizując sam Władimir Putin, to w sporej części oficerowie rosyjskiego GRU (wywiad wojskowy), a także sił desantowych Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Z kolei pod pretekstem powrotu Floty Czarnomorskiej z Soczi, na Krymie znalazły się również świetnie wyszkolone brygady Specnazu GRU z Stawropola wspierane przez spadochroniarzy z 31 brygady z Ulianowska. Gdy wszystkie pionki zostały rozstawione na szachownicy, rozpoczęła się kolejna, trzecia faza uderzenia.

Przy użyciu cyberataków, a także konwencjonalnego sabotażu, zakłócano skutecznie kanały łączności pomiędzy władzami w Kijowie a dowódcami ukraińskiej armii, którzy zostali skierowani na wschód kraju w ramach operacji antyterrorystycznej. Rozpoczęła się regularna wojna, przez media określana jednak mianem „konfliktu zbrojnego” lub „starć”. Słowo „wojna” w medialnych relacjach padało wprost zaskakująco rzadko. Tymczasem rosyjskie media nadal rozkręcały machinę propagandy, przekonując, że rosyjscy żołnierze, których obecności na Krymie i przy granicy z Ukrainą nie można już było ukryć, mogą używać broni palnej jedynie po to, aby odpowiedzieć ogniem na ataki ukraińskich wojsk. O prawdziwych zamiarach rosyjskiej armii najlepiej jednak świadczy fakt, że skierowane na wschodnią Ukrainę siły rosyjskie składały się z żołnierzy kontraktowych, którym przed rozpoczęciem uderzenia kazano zostawić wszystkie mogące posłużyć celom identyfikacji dokumenty, zdjęcia, oznaczenia poszczególnych oddziałów wojsk, a nawet telefony komórkowe.

Nowe światło na rosyjski atak na Ukrainę rzuca generał Ben Hodges, dowódca wojsk lądowych USA w Europie, który w rozmowie z „The Wall Street Journal” w lutym 2015 r. przestrzegał, że największym błędem państw zachodnich jest podejście wzywające, aby pod żadnym pozorem „nie prowokować Rosji”. Amerykański generał przyznaje, że obawa o prowokowanie Rosjan jest bezcelowa, ponieważ nie da się już chyba bardziej sprowokować kogoś, kto i tak szykuje się już do wojny, ani tym bardziej kogoś, kto już takową prowadzi. „Wierzę, że Rosjanie mobilizują się teraz do wojny, która w moim przekonaniu wybuchnie w przeciągu najbliższych pięciu, sześciu lat. Nie chodzi o to, że Rosja zacznie wojnę w ciągu tych pięciu czy sześciu lat, ale myślę, że oni właśnie teraz przewidują, że sprawy mają się tak, iż Rosja będzie uczestniczyła w wojnie – w jakimś stopniu, w jakiejś skali, z jakimś jeszcze bliżej nieokreślonym wrogiem w przeciągu tych pięciu czy sześciu lat” – tłumaczył gen. Ben Hodges.

Ponadto odnosząc się do mobilizacji wojskowej i sprzętu, który został skierowany do interwencji militarnej na Ukrainie, gen. Ben Hodges zwraca uwagę, że w sytuacji, w której trafia tam część najnowszego na świecie systemu obrony przeciwlotniczej oraz nowoczesnych systemów elektronicznych wykorzystywanych na polu bitwy, takiego poziomu wsparcia nie należy już odbierać jako zwykłej wojny podjazdowej lub demonstracji siły. „Kiedy ostrzelali Mariupol, to przykuło moją uwagę. Mariupol jest niezwykle istotnym miejscem w tym konflikcie. Miasto z 500 tys. mieszkańców w rejonie Morza Czarnego. Rosja musi teraz zaopatrywać Krym z morza lub powietrza i jest to bardzo kosztowne. Dlatego jest oczywiste, że będzie teraz dążyć do przejęcia szlaków transportowych na drodze lądowej. Mariupol jest dokładnie na tym szlaku (…). Mówi się, że to, co prezydent Rosji Władimir Putin zrobił na Ukrainie, jest manifestacją jego strategicznego spojrzenia na świat. Więc jeśli weźmiemy pod uwagę zaawansowany sprzęt wojskowy przerzucony tam w ostatnim czasie do… nazwijmy to ‘pełnomocników’ Putina… to staje się jasne, że oni raczej nie zamierzają się stamtąd nigdzie ruszać. (…) Oni tam osiągnęli poziom gotowości bojowej dalece wykraczający poza jakiekolwiek możliwości, które mogłaby kiedykolwiek osiągnąć organizacja paramilitarna czy grupa rebeliantów” – wyjaśnia dowódca sił wojsk lądowych USA w Europie.

Fragment książki

Piotr Łuczuk, Cyberwojna - Wojna bez amunicji?, wyd. Biały Kruk 2017