Gdy dotarła do mnie książka z wydawnictwa „Znak” z książką „Dowód”, reklamowaną jako „prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył Niebo”, miałem nadzieję na lekturę porywającą. Nie, żeby wcześniej był przekonany do takich podróży. Mnie bliższe od zawsze było przekonanie, że granic śmierci nie da się przekroczyć i powrócić zza nich (pomijam cud, jakim było wskrzeszenie Łazarza) i uznanie, że jak ktoś umarł, to nie żyje i nie jest w stanie nam o tamtym stanie wiele opowiedzieć. Jednak sam fakt, że neurochirurg zdecydował się o tej historii opowiedzieć, a zasłużone w popularyzacji głębokiej teologii wydawnictwo to wydać, budził nadzieję, że książka ta będzie czymś więcej, niż powtórzeniem „odkryć” Raymonda Moody'ego z „Życia po życiu”. Ale niestety nadzieje te nie spełniły się. Książka jest newage'owym bełkotem, który nic nie wnosi do dyskusji nad życiem po życiu, a do tego zaciemnia jego obraz, jaki czerpać możemy z Objawienia.

 

Ontyczny thriller z szamanizmem w tle

Historia, jaką prezentuje Eben jest typowa. Pewnego dnia – tego sceptycznego naukowca, który nie bardzo już w cokolwiek wierzy, choć od czasu do czasu wpada do zboru episkopalnego, zwala z nóg zapalenie opon mózgowych wywołane pałeczką okrężnicy. W ciągu tygodnia niszczy ono całkowicie korę mózgową pacjenta i uniemożliwia mu – zgodnie z tym, co wiemy obecnie z neurologii – jakiekolwiek myślenie, przeżywanie czy choćby postrzeganie obrazów. Rodzina gromadzi się przy jego łóżku, licząc na uzdrowienie, a lekarze powoli przygotowują ich na konieczność odłączenia mężczyzny od aparatury albo na podtrzymywanie go w stanie, które niekiedy określa się mianem „warzywa”.

W tym stanie Eben Alexander nie powinien mieć żadnych wizji, objawień czy choćby stanów emocjonalnych. Brak kory mózgowej – co szczegółowo wyjaśnia naukowiec – wyklucza jakiekolwiek wizje ultrarzeczywistości. A jednak znajdujący się w stanie mózgowej śmierci Eben Alexander ma wrażenia przebywania w „niezwykle realnym świecie”. Zwiedza go, spotyka postacie, otrzymuje od nich komunikaty, odbiera wezwania z „ziemi” (choć w istocie nic z niej nie pamięta), i wreszcie powraca do bliskich. Obok tej historii opowiadana jest inna, która – o wiele bardziej trzyma w napięciu – czyli opowieść o tym, jak lekarze ratowali kolegę, a rodzina trwała w modlitwie (a częściej w jakimś rodzaju medytacji) za chorego. I ona rzeczywiście wciąga, w odróżnieniu od historii „mistycznej”, która jedynie przeraża.

 

Podróż po... No właśnie po czym?

Ta ostatnia jest bowiem w istocie jednym wielkim bełkotem. Neurochirurg opowiada wprawdzie o stanie niezwykłego szczęścia, w jakim się znalazł i o tym, że poczuł wówczas sens całego wszechświata, nie mówiąc już o nadświadomości, dzięki której zrozumiał tajemnicę ciemnej materii (niestety było to ten rodzaj zrozumienia, który się dość szybko zapomina), ale jednocześnie opis owego stanu rozpoczyna od wizji czegoś, co kojarzy się raczej z piekłem, niż z niebem. „Z błota raz za razem wychylały się karykaturalne, zwierzęce twarze, jęczały lub skrzeczały, a potem znów znikały. Sporadycznie słyszałem głuchy ryk. Czasem przechodził w niewyraźne, rytmiczne, monotonne melodie, które jednocześnie przerażały mnie i brzmiały upiornie znajomo, zupełnie jakbym kiedyś nie tylko je znał, lecz także nucił (…) Im bardziej odczuwałem własną odrębność – byt niezależny od otaczającego mnie chłodu, wilgoci i mroku – tym bardziej twarze, które z bulgotem wyłaniały się z ciemności, stawały się dla mnie odpychające i groźne” - opisuje swoje doświadczenia Alexander. „Potem poczułem odór przypominający jednocześnie odchody, krew i wymioty. Zdradzał obecność czegoś organicznego, lecz była to raczej woń charakterystyczna dla śmierci, nie dla życia. Moja świadomość wyostrzała się coraz bardziej, lecz jednocześnie ogarniał mnie coraz większy strach. Kimkolwiek lub czymkolwiek byłem, czułem się obco w tym miejscu. Chciałem stamtąd wyjść. Ale dokąd?” - snuje swoją opowieść neurochirurg.

I dość szybko przechodzi do opowieści o tym, że pojawia się obok niego „dziewczyna na motylu”, która kieruje do niego przesłanie. „Otacza cię miłość i pełna czułości opieka. Na zawsze. Nie masz się czego lękać. Nie może zrobić nic złego” - to podsumowanie jego treści. A później oboje wchodzą w „tunel” i spotyka się z „Jądrem”, które uznaje za Boga, któremu – w duchu pop-hinduizmu nadaje imię „Om”. Spotkanie owocuje „wiedzą”. „Zrozumiałem, że stanowię część Boskiej istoty i że nic – zupełnie nic – nie może mi tego odebrać. Podejrzenie (z gruntu fałszywe), jakoby można nas oddzielić od Boga, leży u podstaw wszystkich lęków we wszechświecie , a lekiem na to – które otrzymałem częściowo w Tunelu, a całkowicie w Jądrze – było przekonanie, że nic i nikt nie może nas oderwać od Boga” - zauważa Eben Alexander. Gnoza, której doświadcza neurochirurg obejmuje także poznanie „struktury świata”, w której wymieszane są dobro i zło, natury ciemnej materii, a także spotkanie z „lśniącymi kulami”, które Alexander uznaje za „archetypy aniołów” w naszej kulturze.

 

Gnoza Ebena Alexandra

Ale na tym nie kończy się „wiedza”, jaką otrzymał neurochirurg w „niebie”. „W Jądrze dowiedziałem się, jak działa to, co nazywamy ciemną energią i ciemną materią, podobnie jak o wiele bardziej zaawansowane części składowe naszego wszechświata, które ludzkość odkryje dopiero za kilka stuleci” - ten fragment naprawdę może porwać. Ale uspokajam fizyków, z tego poznania nic nie wynika, bowiem neurochirurg dopiero stara sobie wszystko poukładać w głowie, i na razie nic powiedzieć na temat tych tajemnic nie może.

Nie zabrakło w owej gnozie także newage'owych bredni o „pomieszaniu dobra i zła” i o strukturze mistycznej świata. „Po wszechświecie rozrzucone są niewielkie cząstki zła, lecz łączną jego ilość można raczej porównać do ziarnka piasku na ogromnej plaży w porównaniu z dobrocią, obfitością, nadzieję i bezwarunkową miłością, którymi przepełniony jest wszechświat. Miłość i akceptacja to materia, z której utkane są inne wymiary” - oznajmia Alexander. A dalej snuje opowieść o „lśniących kulach”, które śledzą nasz rozwój duchowy. Są to, jego zdaniem, „istoty, które opiekują się nami, troszczą się o nas – istoty, o których zapomnieliśmy, a które jeśli otworzymy się na ich obecność, czekają, by nam pomóc odnaleźć właściwą drogę w czasie danym nam tu na ziemi” - kreśli zaświaty lekarz.

 

A gdzie jest Chrystus?

Wszystko to razem składa się na interesujący obraz tego, co nas czeka po śmierci. Kłopot z nim polega na tym, że nie ma on nic wspólnego z tym, co o stanie po śmierci chrześcijanie wiedzą z Biblii i Tradycji. Eben Alexander (podobnie zresztą, jak większość osób doświadczających stanów bliskich śmierci) nie wspomina o niebie i piekle (nie wspominając już o czyśccu), w jego wizji nie ma osobowego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, a zamiast Niego występuje jakiś Bóg-Om. Ani śladu w zaświatach także Jezusa Chrystusa czy Matki Pana. Nie ma tam świętych, zamiast nich krażą zaś jakieś duchy, które wyglądają raczej na zwodzicieli, niż na anioły.

Metafizyka świata wieczności także niewiele ma wspólnego z tym, w co chrześcijanie (różnych zresztą denominacji) wierzą. Eben Alexander wyznaje (stworzoną już po wyjściu ze stanu bliskiego śmierci) doktrynę panenteizmu, w której wszechświat i Bóg są swoistą jednością, rozpłynięcie się w której (lub odkrycie, że jest się jej częścią) ma być naszym ostatecznym celem. Taka soteriologia bliska jest New Age czy innym systemom religijnych, ale z chrześcijaństwem niewiele nie ma wspólnego.

Nie jest też prawdą, że Eben Alexander „przekroczył granicę śmierci”. Zniszczenie kory mózgowej czy wyłączenie mózgu – choć w scjentystycznym myśleniu oznacza kres życia, wcale nim nie jest. Mózg nie jest bowiem istotą człowieczeństwa. Śmierć, i to wedle każdej filozoficznej definicji, jest stanem ostatecznym. Jeśli ktoś przekroczył jej bramy, to nie może wrócić. Jeśli zaś wrócił, to znaczy, że nie umarł, a żył. Jak jednak wyjaśnić wizje, których – wedle wiedzy naukowej – Eben Alexander mieć nie mógł, a jednak miał? Odpowiedzi trzeba szukać w teologii. Otóż postrzeganie to dokonywało się dzięki władzom duszy (choć bez ciała niczego nie mogą one doświadczać), a ich źródłem – i tu trzeba odwołać się do teologii ojca Seraphina Rose'a, prawosławnego mnicha, który ostry krytykował rozmaite doktryny „życia po życiu” – były złe duchy, których celem jest przekonanie nie tylko samego neurochirurga, ale także jego czytelników, że po drugiej stronie nie ma sądu czy piekła, a jest jedynie „wszechogarniająca akceptacja”, do której mamy dążyć poprzez medytację, najlepiej maksymalnie niedogmatyczną.

I tak niestety trzeba się spojrzeć na tę książkę. Jest ona niebezpieczną duchową trucizną, którą wydawnictwo Znak serwuje katolikom. Jej lektura nie przybliża nas do prawdy o Niebie, ani o wieczności. Nic nie mówi nam ona także o śmierci. A jest swoistym Newage'owym wyznaniem wiary, która potwierdzona ma być autorytetem współczesnej nauki.

 

 Tomasz P. Terlikowski

E. Alexander, Dowód, tłum. R. Śmietana, Kraków 2013, ss. 252.