Anna Patrycja Czepiel

Korzystne zmiany we wspólnym rynku UE

Dyrektywa o powiadomieniach, której projekt dzięki staraniom Polski zaakceptowała Rada UE 29 maja, sprawi, że polskie firmy działające czasowo w innych państwach Unii będą miały większą pewność, że rządy tych krajów nie wprowadzą dyskryminujących przepisów.
 

Obecnie w Unii Europejskiej kwestie związane ze wspólnym rynkiem często schodzą na drugi plan w obliczu problemów odnoszących się do m.in. polityki zagranicznej. A przecież należy pamiętać, że bez wspólnego rynku – tworzonego od 1968 roku – Unii Europejskiej by nie było. Dlatego właśnie ten segment unijnej polityki należy otaczać szczególną dbałością. Zwłaszcza że nadal jest on pełen niedoskonałości wynikłych zarówno z opieszałości brukselskich urzędników, jak i z odmiennych interesów poszczególnych państw członkowskich.

Słynne cztery swobody, na których opiera się wewnętrzny rynek Unii – swobodny przepływ osób, towarów, usług i kapitału – w rzeczywistości są dość ograniczone. Na przykład do wcielenia tych swobód w życie przyczyniło się wyeliminowanie w latach 80. i 90. XX wieku znacznej części tzw. barier pozataryfowych, czyli m.in. różnych wymagań co do jakości danego produktu w poszczególnych krajach członkowskich. Nadal jednak obywatele UE nie mogą w pełni swobodnie kupować książek, muzyki ani filmów w sklepie internetowym prowadzonym w innym państwie członkowskim z powodu choćby blokady geograficznej i wątpliwości co do tego, jakie prawo ochrony konsumenta stosować.

Problematyczny przepływ usług

Spośród czterech swobód najmniej swobodna – i przez to najbardziej potrzebująca ulepszeń – jest swoboda przepływu usług. To ważne, bo sektor usług kształtuje 70 proc. wartości gospodarki całej Unii Europejskiej. Jak szacowała Komisja Europejska w 2012 roku, ambitny rozwój wspólnego rynku usług skutkujący zniesieniem niemal wszystkich restrykcji przyniósłby europejskiej gospodarce wzrost o 2,6 proc., co dzięki nowym miejscom pracy i wyższym wynagrodzeniom będzie miało istotne pozytywne przełożenie na dobrobyt obywateli.

Krokiem naprzód ku temu dobrobytowi jest zaakceptowane 29 maja br. przez Radę Unii Europejskiej wprowadzenie istotnych ułatwień urzeczywistniających swobodę przepływu usług. Jest to między innymi również dokonywana ponad politycznymi podziałami zasługa Polski – zarówno rządu, w tym zwłaszcza wicepremiera Mateusza Morawieckiego, jak i komisarz Elżbiety Bieńkowskiej, która wcześniej na przekór Niemcom i Francji oraz na skutek burzliwego przekonywania przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera wypracowała opublikowany 10 stycznia tzw. pakiet usługowy z myślą o korzyściach także dla nowych krajów UE.

Na czym polega zmiana, do której podczas posiedzenia Rady UE skutecznie przyczyniła się polska delegacja? Chodzi o przyjęcie należącego do pakietu usługowego projektu dyrektywy o usprawnieniu procedury powiadomień w sektorze usług. Jeżeli dyrektywa zostanie ostatecznie zaakceptowana w głosowaniu Rady i Parlamentu, przedsiębiorstwa świadczące usługi transgraniczne na terenie UE – na przykład polskie firmy działające czasowo w Niemczech czy Portugalii – będą bardziej pewne tego, że rządy tych krajów nie wprowadzą przepisów dyskryminujących świadczenie usług przez firmy z innych państw unijnych. Formalnie projekt usuwa mankamenty kompleksowej dyrektywy usługowej z 2006 roku.

Reakcja na dyskryminację

„Dyrektywa usługowa miała usunąć przeszkody [nie tylko] w ustanawianiu miejsc prowadzenia przedsiębiorstwa, ale i w tymczasowym świadczeniu usług transgranicznych” – tłumaczy Rada UE. Dyskryminacja przedsiębiorców z innych krajów Unii nadal miała jednak miejsce: „Komisja otrzymuje od państw członkowskich coraz więcej powiadomień dotyczących nowo wprowadzonych wymogów na podstawie dyrektywy usługowej. Nie wszystkie z tych wymogów krajowych mają charakter niedyskryminujący ze względu na przynależność państwową lub miejsce zamieszkania i nie wszystkie są uzasadnione lub proporcjonalne, co doprowadziło do wszczęcia przez Komisję licznych dialogów strukturalnych z państwami członkowskimi. Oznacza to, że dotychczasowa procedura powiadomień nie jest wystarczająca, aby uniknąć dyskryminacji ze względu na przynależność państwową lub miejsce zamieszkania” – można przeczytać w uzasadnieniu do przyjętego w maju projektu dyrektywy o powiadomieniach.

Na przykład w 2015 roku Polska Izba Handlu informowała, że „nasila się proces dyskryminacji i szykan polskich agencji zatrudnienia i firm usługowych delegujących pracowników do Francji”. W społeczeństwie francuskim zapanowało bowiem przekonanie, że delegowani nad Sekwanę pracownicy firm usługowych z innych państw UE, na przykład budowlańcy z Polski, zabierają pracę ludności lokalnej i – według wypowiedzi premiera Manuela Vallsa z 2015 roku – „niszczą spójność społeczną”.

Z powodu tych wrogich nastrojów w sierpniu 2015 roku weszła w życie ustawa zwana „La Loi Macron” (od nazwiska Emmanuela Macrona, ówczesnego ministra gospodarki, a obecnie prezydenta Francji). Jej celem było promowanie zatrudniania Francuzów i pozbycie się pracowników z innych państw UE przez nałożenie wielu uciążliwych wymogów na pochodzące z innych unijnych krajów przedsiębiorstwa, które świadczyły usługi we Francji. Jednym z takich wymogów jest zgłaszanie – pod groźbą kary 2000 euro – pracownika delegowanego w przypadku pracy dłuższej niż siedem dni wraz z potwierdzeniem odprowadzania składek na ubezpieczenie społeczne. Co więcej, błędy w zgłoszeniu pojedynczego pracownika mogą skutkować karą sięgającą aż do 500 tys. euro.

Aby zapobiec takiej nieracjonalnej dyskryminacji, która przeczy idei wspólnego unijnego rynku, premiując wyłącznie rodzimych pracowników i ich usługi, przyjęty w maju projekt dyrektywy nakazuje państwom nie tylko bezwzględnie powiadamiać Unię Europejską o każdej zmianie w krajowych przepisach dotyczących zezwoleń na świadczenie usług, ale także wyjaśniać, czy rzeczywiście interesowi publicznemu (wykraczającemu poza dobro rodzimych pracowników) taka zmiana się przysłuży. Powiadomienie będzie musiało, jak można przeczytać w projekcie, „precyzować zamierzony cel leżący w interesie publicznym, określać, w jaki sposób system zezwoleń lub wymóg będące przedmiotem powiadomienia są niezbędne i uzasadnione, aby osiągnąć ten cel, oraz wyjaśniać, w jaki sposób są one proporcjonalne w tym zakresie”.

Projekt dyrektywy zawiera przepisy, które stanowią blokadę przed nadmiernymi, godzącymi w wolność gospodarczą restrykcjami, ograniczającymi swobodę przepływu usług i pracowników na wspólnym rynku. Przykładem takiego hamulca jest następujący zapis: „Powiadomienie (…) [które będą musiały zgłaszać państwa] zawiera wyjaśnienie powodów, dla których dany system zezwoleń lub wymóg są odpowiednie do zapewnienia realizacji zamierzonego celu, nie wykraczają poza to, co jest konieczne do osiągnięcia tych celów, oraz dlaczego nie można zastąpić danego systemu zezwoleń lub wymogu innymi, mniej restrykcyjnymi środkami pozwalającymi na osiągnięcie tego samego rezultatu”.

Zmiana trendów

W projekcie dyrektywy nacisk został położony również na to, aby państwa członkowskie nie mogły – w celu tłamszenia swobód wspólnego rynku – stosować fałszywych wymówek w rodzaju wystąpienia jakiejś sytuacji nadzwyczajnej. Jak czytamy w projekcie: „Nie należy uniemożliwiać państwom członkowskim podejmowania działań w bardzo krótkim terminie z pilnych względów spowodowanych poważnymi i nieprzewidzianymi okolicznościami związanymi z ochroną porządku publicznego, bezpieczeństwa publicznego, zdrowia publicznego lub ochroną środowiska. [Jednak] to odstępstwo od procedury powiadomień z pilnych względów nie może być wykorzystywane do obchodzenia procedury powiadomień”.

Innymi słowy, Komisja Europejska będzie bacznie się przyglądać, czy dane państwo rzeczywiście wprowadza ograniczenia swobody przepływu usług w imię celów wyższych, takich jak ochrona środowiska przed zagrożeniem. W świetle powyższego zapisu wydaje się, że pomniejsze problemy środowiskowe niebędące żadnymi katastrofami nie mogą być uzasadnieniem dla tłamszenia wspólnego rynku. Widać tu więc tendencję odwrotną niż pomysł uczynienia walki z globalnym ociepleniem nadrzędnym celem UE, nawet kosztem dobrobytu ekonomicznego. Wyrazem tej tendencji było zaprezentowane w listopadzie 2016 roku unijne hasło: „Najtańsza, najczystsza i najbezpieczniejsza jest energia, której się w ogóle nie używa”.

Ponadto zawarta w projekcie dyrektywy o powiadomieniach troska o brak nadmiernych regulacji idzie w kontrze do obecnych w UE tendencji do wybierania rozwiązań socjalnych zamiast liberalnych. Można powiedzieć, że dzięki takiemu wydźwiękowi projektu UE broni tutaj subsydiarności i proporcjonalności na poziomie lokalnym. Być może kluczem do rozwiązania zagadki pojawienia się tego „powiewu swobody” jest to, że projekt dyrektywy został przyjęty dzięki staraniom Polaków, których interes – zgodny z pierwotnym zamysłem wspólnego rynku UE – ma realizować dyrektywa. Projekt przygotowała pochodząca z Polski komisarz, a na posiedzeniu Rady UE dokument został zaakceptowany dzięki zaangażowaniu przedstawicieli polskiego rządu.

Różnica interesów

Jak informowała Polska Agencja Prasowa: „Wicepremier, minister finansów i rozwoju Mateusz Morawiecki poinformował, że poniedziałkowa [29.05.2017 r. – przyp. OF] Rada dotyczyła swobody świadczenia usług zarówno w obszarze certyfikatów i dyplomów dla różnych zawodów, jak również w obszarze homologacji certyfikacji różnych produktów i usług. Przyjęto tzw. podejście generalne, które – jak podkreślił wicepremier – zostało wynegocjowane w długich i żmudnych rozmowach. (…) – To dobre rozwiązanie, bowiem zmniejsza bariery jednolitego rynku szczególnie dla małych i średnich przedsiębiorców. Duże firmy mają swoje departamenty prawne i one sobie zawsze radzą. Małemu przedsiębiorcy będzie teraz łatwiej operować w innym kraju członkowskim – powiedział”.

Tymczasem kraje, które mają interesy odmienne niż Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej, szykują zupełnie inne dyrektywy. Na przykład, wbrew protestom regionu Komisja Europejska postanowiła dalej procedować projekt nowelizacji dyrektywy o delegowaniu pracowników. Projekt ma realizować jedno ze sztandarowych haseł przewodniczącego Jean-Claude’a Junckera: „Equal pay for equal work in the same place”. Nakazuje płacenie transgranicznym pracownikom nie tylko – co byłoby zrozumiałe – płacy minimalnej w kraju pobytu, lecz także wynagrodzenia na takim poziomie, jaki otrzymują pracownicy rodzimych firm w kraju, do którego przyjeżdżają pracownicy transgraniczni.

Łatwo sobie wyobrazić, że wejście w życie takiego przepisu – który będzie miał wpływ na około 2 mln pracowników delegowanych w UE – może skutkować wprowadzaniem drobiazgowych wymogów, żeby samorządy i rządy państw oraz władze unijne mogły kontrolować wykonywanie dyrektywy. Ponadto 31 maja Komisja Europejska przyjęła analogiczny projekt dotyczący kierowców ciężarówek wykonujących swoje usługi w różnych krajach UE.

Można więc powiedzieć, że istnieje spore ryzyko, iż kraje zachodnie – przede wszystkim Niemcy i Francja – będą dążyć do zwalczenia dyrektywy zakazującej dyskryminacji w odniesieniu do swobody przepływu usług. Problem ten nie jest w Brukseli tajemnicą. Skądinąd to paradoksalne, że państwa Europy Zachodniej – które dążyły do tej ponadnarodowej liberalizacji gospodarczej, uważając ją za synonim europejskiej wspólnotowości – teraz bezpardonowo występują przeciw tej liberalizacji.

Wspólny rynek – dobro Europejczyków

Zastrzeżenia wobec dyrektywy pojawiły się także w lutym we francuskim Senacie na posiedzeniu komisji do spraw europejskich. „Dyrektywa ustala, że nowe przepisy mogą być wprowadzone ze względu na interes ogólny, w tym szczególnie ze względu na bezpieczeństwo publiczne, zdrowie publiczne czy ochronę konsumentów. Projekt wyklucza motywy czysto ekonomiczne” – ubolewał senator Didier Marie.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że podnosił on także ciekawy argument w postaci ryzyka ograniczenia suwerenności: „Pomysł Komisji Europejskiej, aby notyfikować zmiany [w odniesieniu do sektora usług] jeszcze przed ich przyjęciem, powinien wzbudzać poważną rezerwę. Etap, na jakim powinno być zgłoszone powiadomienie o zmianach, bezpośrednio otwiera drogę do interwencji Komisji Europejskiej w pracę legislatora krajowego, co wydaje się być trudne do zaakceptowania” – mówił senator.

Z drugiej strony, Komisja nie żąda informowania jej o wszelkich planowanych przez narodowe parlamenty i rządy zmianach – to rzeczywiście powiewałoby grozą – tylko o tych modyfikacjach przepisów, które odnoszą się do wspólnego rynku usług. A wspólny rynek to służące wszystkim europejskim obywatelom dobro ponadnarodowe, na rzecz którego państwa dobrowolnie przekazały swoje kompetencje Unii Europejskiej.

Minister Morawiecki pozostaje optymistą, jeżeli chodzi o przyjęcie dyrektywy zakazującej dyskryminujących, egoistycznych działań państw na wspólnym unijnym rynku usług: „[Przedsiębiorcy] będą pewni, że zmiana regulacji będzie musiała być notyfikowana, jeżeli ta dyrektywa zostanie ostatecznie przyjęta. (…) To jest też krok bardzo pozytywny z punktu widzenia tych wyzwań gospodarczych, które dzisiaj mamy. Powinniśmy dziś bowiem bardziej rozmawiać o zacieśnieniu więzów gospodarczych na jednolitym rynku, a nie o tematach typu przydział imigrantów” – mówił Polskiej Agencji Prasowej.

Istotnie, niezależnie od wyznawanych poglądów na temat przyjmowania imigrantów, warto pamiętać, że w polityce europejskiej nigdy nie należy tracić z oczu najważniejszego priorytetu, jakim jest dbanie o wspólny rynek Unii Europejskiej. Bo to właśnie dzięki temu rynkowi powstał europejski pokój i dobrobyt, który teraz przyciąga przybyszów z innych kontynentów.

Otwarta licencja