Mając zaledwie osiem tygodni mały Heinrich trafił ze szpitala w Dachau do Niemki Magdaleny Mayr. Przez sześć lat dziecko wychowywało się pod jej okiem, traktując ją jak matkę. Heinrich nie wiedział, że tak naprawdę jest dzieckiem Polaków.


Co się stało z jego rodzicami, nie wiadomo do dziś. Życie Henryka radykalnie zmieniło się, gdy miał sześć lat. Niedawno skończyła się wojna. Pod jego dom podjechał samochód Czerwnego Krzyża. I niemieckie życie Henryka się skończyło. Spakowano go - i wyjechał.
,,Po raz pierwszy widziałem wtedy czołgi. Jeden z nich dosłownie wjechał na nasze podwórko. Drugi skierował lufę w okno. Potem jeden z żołnierzy wziął mnie na ręce i obsypał czekoladą. Był czarnoskóry, po raz pierwszy w życiu widziałem wtedy Murzyna, a cały dzień jadłem słodycze'' - mówi Henryk.


Henryk Kowalczyk, bo tak naprawdę się nazywa, wspomina, że już wcześniej były pewne sygnały świadzące o tym, że tak naprawdę nie jest Niemcem i synem swojej ,,niemieckiej matki''. ,,Pamiętam, że moja niemiecka matka wysyłała paczki do ojca. Polskiego ojca. Grube pęta kiełbasy - pamiętam ten obrazek. Pewnego razu paczka wróciła do domu. Oznaczało to, że adresat zmarł. Wyobraziłem sobie, że wrzucili ojca do wielkiej dziury i zasypali. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że mam ojca i do dzisiaj jestem pewny, że tak to odebrałem. Ale wówczas nie pomyślałem, że ma to związek z Polską'' - opowiada.


W Polsce Henryk trafił do ośrodka w Czechowicach razem z dwójką innych repatriowanych chłopców. Ośrodek prowadziły zakonnice. Po latach zaczął poszukiwać swoich korzeni. Udało się ustalić jedynie dane osobowe ojca i matki oraz miejsce urodzenia pana Henryka. Okazało się, że jest dzieckiem pracującego jako piekarz polskiego jeńca wojennego i robotnicy gospodarczej, również narodowości polskiej.

Wszystkie ślady urywają się po 1941 r. Wiadomo tylko, że jego matkę wywieziono z Polski wkrótce po rozpoczęciu wojny. Zmarła kilka miesięcy po urodzeniu Henryka, gdzieś w obozie pracy.

mod/dw.com