W dyskusjach nad kwestiami bioetycznymi prędzej czy później – przy czym mam wrażenie, że prędzej, gdy moi rozmówcy są bardziej skłonni do moralnych kompromisów, a później, gdy tej skłonności jest niewiele – rozmowa dochodzi do kwestii dylematu, kogo należy ratować: matkę czy dziecko. Prawdę mówiąc, najdziwniejsze w tej rozmowie jest to, że nawet najprostsza analiza faktów pokazuje fałszywość samego dylematu. Do rzadkości bowiem należą sytuacje, w których można by dokonać wyboru pomiędzy matką i dzieckiem.

Rzecz oczywiście dotyczy sytuacji kobiety noszącej dziecko w swoim łonie. Nie ma wątpliwości, że niemal do samego końca okresu płodowego swego życia, dziecko jest zależne od matki. Jej życie jest warunkiem przetrwania i rozwoju dziecka. Nie można zatem ich sobie przeciwstawiać, tak jakby przetrwanie jednego było uwarunkowane od uśmiercenia drugiego. Co więcej, życie matki nie jest w niczym lepsze, czy też ważniejsze od życia jej dziecka, podobnie jak dziecko nie jest ważniejsze od matki. Każde z nich jest osobą, obdarzoną godnością wynikającą z własnego człowieczeństwa, osobą wobec której jedyną właściwą postawą jest bezwzględny szacunek.


Oznacza to, że lekarz stając wobec noszącej w sobie dziecko niewiasty, zostaje skonfrontowany z sytuacją zagrożenia życia dwojga ludzi, przy czym życie dziecka jest uzależnione od jego matki. Nie wolno lekarzowi żadnego z tych dwojga poświęcić dla ratowania drugiego, tak jakby jego życie było mniej wartościowe, mnie cenne, mniej warte ochrony i troski. Innymi słowy, nie wolno zabić dziecka, by „otworzyć drogę” dla terapii matki; ale też nie można zakazać koniecznej terapii, nawet jeśli bardzo prawdopodobną przewidywaną konsekwencją uboczną byłaby śmierć dziecka. Czym innym bowiem jest śmierć dziecka jako skutek uboczny koniecznego działania ratującego życie jego matki, a czym innym śmierć, będąca efektem bezpośredniego zamachu na życie małego człowieka.

Nie ma zatem uzasadnienia postawa medyków nakłaniających chorą, brzemienną matkę do zabicia jej dziecka, jako warunku koniecznego do rozpoczęcia leczenia. Wydaje się, że takie namowy biorą się z kilku przyczyn. Po pierwsze, z wygody – gdyż wyeliminowanie Małego Człowieka pozwala uniknąć konieczności nieustannego pilnowania, by mu nie zaszkodzić przez zwykłą nieuwagę czy niedbałość. Po drugie, z braku wrażliwości – czyli z braku szacunku dla noszonego w łonie kobiety dziecka, braku szacunku dla niego jako osoby ludzkiej, a co za tym idzie – z braku zaangażowania i troski o ocalenie dziecka, o ile to możliwe. Po trzecie, z zagubienia poczucia wartości dla macierzyństwa i w ogóle dla życia ludzkiego. To poważne oskarżenie, ale nie ma co ukrywać - sprawa jest poważna. Z jakich bowiem innych powodów może dojść do sytuacji, w których lekarz namawia kobietę-matkę, by zgodziła się na zabicie jej noszonego w łonie potomstwa, poza tą jedną, w której ów namawiający nie widzi powodów, by o życie dziecka walczyć równie gorliwie, co o życie kobiety?

Jak powiedziałem, nie ma uzasadnienia przeciwstawianie sobie życia matki i dziecka. Zdarzają się jednak sytuacje – choć są znacznie mniej częste, niż wmawiają to opinii publicznej zwolennicy aborcji – że stan zdrowia kobiety jest na tyle poważny, że niebezpiecznej dla dziecka terapii odłożyć się nie da. Jeśli wówczas lekarz podejmuje konieczną interwencję, w wyniku której nienarodzone dziecko umrze, trudno go o tę śmierć winić. Jeśli by nie podjął leczenia, a kobieta by zmarła, dziecko również by nie przeżyło.

Możliwy jest również taki scenariusz, w którym nie podjęcie leczenia co prawda dałoby szansę na urodzenie się dziecku, ale odebrałoby kobiecie szansę na skuteczną terapię. W takiej sytuacji decyzję o leczeniu, lub rezygnacji z niego powinna podjąć sama kobieta; nawet jednak decydując się na terapię nie można rozpoczynać jej od bezpośredniego zamachu na życie jej dziecka. Innymi słowy, jeśli do śmierci dziecka miałoby dojść, ma to być samoistny skutek podjętych wobec kobiety działań terapeutycznych, nie zaś efekt skierowanych przeciwko niemu zabiegów medycznych.


Kobieta ma prawo poddać się koniecznemu leczeniu, ma też prawo z niego zrezygnować. W ostatecznym rozrachunku jest to jej decyzja, która powinna być efektem głębokiego rozeznania. Znane są wypadki, w których matki rezygnowały z natychmiastowego podjęcia leczenia, by dać swoim dzieciom szansę na urodzenie się – św. Joanna Molla, Basia Paradowska, Agata Mróz… Miały takie prawo, choć nie miały takiego obowiązku, przynajmniej jeśli chodzi o obowiązek w ścisłym sensie. Niewątpliwie były to postawy miłości heroicznej; problem w tym, że osoby podejmujące takie czyny nie postrzegają ich jako heroicznych, ale jako najzupełniej oczywiste. Robią to, co robią, by nie sprzeniewierzyć się samym sobie.

Trzeba jednocześnie pamiętać, że są takie sytuacje, w których odmowa poddania się leczeniu niczego nie przyniesie, poza śmiercią obojga – matki i dziecka. Jakkolwiek także wówczas ostateczna decyzja należy do kobiety, powstrzymywanie się od terapii wówczas nie ma sensu. Jeśli wówczas możliwa jest taka terapia, w której dziecko ma choćby minimalną szansę ocalenia, należy ją preferować nad interwencją, w której śmierć dziecka – pozostając nadal skutkiem niechcianym i ubocznym – jest pewna i nieuchronna.


Na koniec trzeba jeszcze raz przypomnieć, że chodzi tu o sytuacje, w których istnieje poważne, bezpośrednie zagrożenie życia matki nienarodzonego dziecka, a nie tylko mniej lub bardziej prawdopodobna groźba pogorszenia jej stanu zdrowia. Moralny dylemat w kwestii ratowania życia ma miejsce tylko tam, gdzie w grę wchodzą dobra tego samego rzędu: a więc życie matki i życie dziecka - mówi ks. Piotr Kieniewicz MIC.

mod/Radio Watykańskie

I 2013