W Tokio obaj dopuścili się czynów z punktu widzenia państwa, którego nominalnie byli poddanymi, noszą­cych znamiona zdrady stanu. Piłsudski zabiegał o środki umożliwiające podjęcie działalności, którą dziś uznano by za terrorystyczną, Dmowski zaś napisał odezwę do Polaków służących w carskim wojsku, namawiając ich do dezercji na stronę japońską.

Krzysztof Kawalec

DMOWSKI I PIŁSUDSKI. Podobieństwo postaw, asymetria ocen

Pismo Poświęcone Fronda nr 42/2007

 

Kamieniarczyk i panicz

Józef Piłsudski i Roman Dmowski w stopniu wybitnym przyczynili się do odzyskania przez Polskę niepodległości po roku 1918 i wycisnęli piętno na jej kształcie: przebiegu granic państwa, jego ustroju i kulturze politycznej. Obie te wybitne, obdarzone wielkimi zdolnościami przywódczymi postaci skupiły wokół siebie szerszy krąg współpracowników politycznych. Występujące między tymi środowiskami podziały i różnice zdań, będące normalnym zjawiskiem w warunkach pluralistycznej demokracji, przypisywane były także liderom. Spór Piłsudskiego z Dmowskim dał początek legendzie o wiele trwalszej niż realia polityczne, w których się ona rodziła. Powiada się, że historia jest nauczycielką życia.

Maksymę tę można by jednak (za George'em Orwellem) odwrócić: to raczej dzień dzisiejszy podpowiada, jak rozumieć przeszłość. Obecny sposób postrzegania Piłsudskiego i Dmowskiego stanowi dowód, iż nie tylko w krajach totalitarnych przeszłość traktuje się instrumentalnie. Relację między mężami stanu często zamyka się w dychotomicznym przeciwstawieniu szowinistycznego twórcy endecji - Marszałkowi jako dziedzicowi szlachetnych tradycji wieloetnicznego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nieznajomość podstawowych realiów epoki, w której obaj działali, jak też odziedziczona po totalitarnym komunizmie skłonność do manichejskiego dzielenia rzeczywistości między wykluczające się światy dobra i zła stwarzają podatny grunt dla szerzenia się tego rodzaju uproszczeń. Znamienne, że współcześni - o tyle, o ile potrafili się uwolnić od ciśnienia bieżącej propagandy zwalczających się stronnictw - widzieli jasno, jak wiele Piłsudskiego i Dmowskiego łączyło.

Zdając sobie sprawę z tego, że o antagonizmie nie zdecydowała przeciwstawność politycznych zamierzeń ani systemów wartości, szukali innych uzasadnień. Próby psychologicznej interpretacji dzielących ich różnic bywały niekiedy finezyjne, ale czasem się­ gano i do wątpliwych alkowianych plotek, jak uczynił to historiograf obozu piłsudczykowskiego Władysław Pobóg-Malinowski. Na tym tle wyróżnia się tekst Ksawerego Pruszyńskiego, opublikowany na łamach „Wiadomości Literackich" w końcu stycznia 1939 roku. W zaledwie kilka tygodni od śmierci Dmowskiego i ponad trzy lata po zgonie Piłsudskiego publicysta postawił tezę, że o różnicach między nimi przesądził dystans, dzielący kresowy dworek od przedmieścia Warszawy. Czy panicz z Zułowa mógł znaleźć wspólny język z człowiekiem uformowanym w rodzinie drobnego przedsiębiorcy brukarskiego, który także jako dyplomata i mąż stanu zachował nawyki wyniesione ze środowiska, „gdzie trzeba było wyliczać i wymierzać, a nie wyczuwać intuicją, nie osądzać «na oko"" 1 ?

W konsekwencji bowiem działalność Dmowskiego nie przypominała, wedle słów Pruszyńskiego,

impetu husarii, świetności poloneza, ale rytm powolny miota kującego granit. System pracy nie znający zrywów, ale nie uznający i opadnięć. Człowiek z takiej gliny rządzi się mózgiem nie sercem, intelektem nie intuicją, hołduje dedukcji nie indukcji, przesłankom logiki bardziej niż wynikom doświadczenia. Tacy ludzie bywają wcieleniem porządku, antytezą chaotyzmu, tacy bywają pedantami, z takich rekrutują się samoucy. Taki przestrzega pilnie przepisów lekarza i nakazów ustawy, stosuje gimnastykę szwedzką. Pnie się do góry, szczebel po szczeblu, powoli, ale nieustannie. Nic nie zmarnuje. Wszystko wyzyska. Jest trzeźwy, nazywają go realnym"2 .

 

Dmowski i Piłsudski - konkludował Pruszyński - zbyt się różnili, by mogli zgodnie współpracować i by ich działalność, nawet po śmierci obydwóch, można było sprowadzać do wspólnego mianownika. Opinia to sugestywna, niemniej jednak trudna do utrzymania. W swoim czasie sygnalizowałem wątpliwości co do sensu przeciwstawiania „romantyzmowi" Piłsudskiego „realizmu" Dmowskiego3 . Biorąc pod uwagę sytuację w Europie przed rokiem 1914, obaj formułowali cele leżące poza polityką realną. Obaj zatem byli „romantykami" mierzącymi siły na zamiary: przed wybuchem Wielkiej Wojny niemożliwe było bowiem nie tylko odbudowanie suwerennego państwa polskiego, lecz nawet dalej idące zdobycze narodowe w obrębie któregokolwiek z zaborów. Jedynie międzynarodowy konflikt zbrojny mógł zmienić ten stan rzeczy, wszakże ani jego przebieg, ani ostateczny rezultat nie były do przewidzenia.

 

Od morza do morza

Częstym błędem popełnianym przy dokonywaniu ocen z perspektywy dłuższego czasu jest założenie, że skoro coś się wydarzyło, to widocznie musiało do tego dojść: przecież Polska istnieje, a stan niewoli trwał i tak bardzo długo, bo ponad setkę lat. A przecież długi czas zaborów wcale nie zwiększał naszych szans na odzyskanie niepodległości. Przeciwnie, zmniejszał je, stabilizując istniejący układ polityczny. Nie jest też tak, że każda grupa etniczna o sprecyzowanej odrębności posiada własne państwo. O tym, że dążenie do niepodległości nie wystarcza, a większy krąg nieprzyjaciół oznacza większe trudności, przypomina obecnie problem Kurdów.

Sprawa polska była zaś o wiele trudniejsza, gdyż naruszała interesy nie państw drugorzędnych, ale przeciwnie - trzech mocarstw, które działając wspólnie, tworzyły układ nie do zrównoważenia. Tylko wojna między nimi mogła zmienić ten stan rzeczy, ale po pierwsze, trzeba było na nią długo czekać, gdyż - pechowo dla sprawy polskiej - wiek XIX oznaczał dla Europy czas stabilizacji, po wtóre zaś, warto uświadomić sobie, że także po wybuchu globalnego konfliktu w sierpniu 1914 roku wydarzenia mogły potoczyć się inaczej. Ich przebieg, który doprowadził do odrodzenia państwowości polskiej, był bowiem tylko jednym z możliwych wariantów rozwoju sytuacji, jednym z wielu, i to wcale nie szczególnie prawdopodobnym, leżącym w logice zdarzeń.

Logikę tę zwykle określa rachunek sił oraz plany najważniejszych uczestników gry. Żaden z tych czynników nam nie sprzyjał. Mieliśmy raczej do czynienia ze swego rodzaju uśmiechem losu, drogo opłaconą okazją, która pojawiła się w pewnym momencie i jakiś czas trwała. Niezbyt długo zresztą: odrodzona Rzeczpospolita Polska upadła wszak ledwie 20 lat po tym, jak traktat wersalski potwierdził jej powrót na mapę. W sytuacji sprzed 1914 roku dążenie do odbudowy państwa polskiego wypływało nie tyle z analizy sytuacji, ile raczej ze sfery wartości. W tym wzglę­ dzie zarówno Piłsudski, jak i Dmowski byli do siebie podobni. Obaj zgadzali się co do tego, że tylko wojna może przynieść znaczący postęp w sprawie polskiej, obaj też dążyli do odbudowy państwa, wreszcie obaj zakładali, że powinno to być państwo znaczące na scenie politycznej i możliwie duże.

Z dzisiejszej perspektywy dążenie to może się wydać przejawem megalomanii - wynikało ono wszakże nie z narodowej dumy, lecz z analizy zmian w położeniu kwestii polskiej w XIX stuleciu. W obliczu skali możliwego do przewidzenia przeciwdziałania potencjalnych przeciwników małe i słabe państwo (a tym bardziej instytucje autonomii w ramach jednego z mocarstw zaborczych) nie tworzyłoby bezpiecznych i stabilnych ram dla kultywowania narodowej odrębności. Na drodze do owego nadrzędnego celu Piłsudski i Dmowski posługiwali się różnymi hasłami: pierwszy poszukiwał formuły, pozwalającej na złagodzenie antagonizmów etnicznych w obrębie wielkiej, nawiązującej do granic przedrozbiorowych całości politycznej, drugiemu zaś chodziło o objęcie granicami państwa wszystkich większych skupisk ludności polskiej i zapewnienie mu warunków do rozwoju gospodarczego dzięki dostępowi do morza i śląskich złóż węgla.

Pierwsza z recept zamykała się zatem w formule „koncepcji federacyjnej", a druga wkrótce została nazwana ideą „Wielkiej Polski". Stworzenie państwa dużego i silnego było więc wspólnym zamierzeniem obu polityków, różnili się zaś oni w ocenie bieżącej sytuacji oraz taktyki, jaką należy zastosować, i aktualnych zagrożeń. Piłsudski za głównego wroga uważał Rosję, natomiast Dmowski Niemcy. Optykę Piłsudskiego określała XIX-wieczna tradycja niepodległościowa, podczas gdy Dmowski wyciągał wnioski z układu sojuszy, jaki wyłonił się przed wybuchem I wojny światowej, gdy przeciwnikiem Rosji były oba państwa niemieckie (Niemcy i Austro-Węgry), sojusznikiem zaś Wielka Brytania i Francja.

 

Na usługach japońskiego wywiadu

Wielką zasługą zarówno Piłsudskiego, jak i Dmowskiego była umiejętność nie tylko rozpoznania pojawiającej się koniunktury politycznej, lecz także zręcznego wyzyskania prawie wszystkich okazji, jakie ona przynosiła. Łatwo tu było rozbić się o pierwszą z poważnych przeszkód. Ich omijanie wymagało daleko idącej elastyczności w działaniach, w tym także ocierania się o sytuacje dwuznaczne. Wbrew legendzie, która widzi w Piłsudskim strażnika imponderabiliów, a w Dmowskim oportunistę bez skrupułów dostosowującego się do realiów państwa carów, obydwaj widzieli potrzebę prowadzenia gry, w której nie wszystko i nie każdemu można powiedzieć, niekiedy zaś trzeba wręcz mówić nieprawdę. Dmowski praktykował to w pertraktacjach z rosyjskimi notablami, a także polskimi ugodowcami, uspokajanymi zapewnieniami o sojuszu z Rosją. Jego wielki rywal nie postępował inaczej w relacjach z konserwatystami krakowskimi (stańczykami).

Więcej wątpliwości budzić mogą kontakty Piłsudskiego z wywiadem wojskowym Austro-Węgier. Mam duże wątpliwości, w jakiej mierze ostaną się w historiografii ustalenia Ryszarda Świętka, „demaskującego" go jako austriackiego agenta. Abstrahując od różnych nieścisłości i pomyłek, których badacz ten po drodze się dopuścił4 , trudno wytłumaczyć brak wzmianki na ten temat we wspomnieniach szefa wywiadu wojskowego Austro-Węgier Maksa Rongego. Ze względu na rangę postaci Marszałka chyba nie zrezygnowałby on z okazji do pochwalenia się tak spektakularnym sukcesem. Ale poczucie niesmaku Piłsudski zapewne zachował: śladem rozterek, które przeżywał, mogło być jego ostrzeganie 20 lat później przed wpływem „obcych agentur" w niepodległym państwie polskim. Czy miał wybór, czy w wypadku odmowy współpracy władze austriackie zgodziłyby się na tworzenie na ich terenie polskich organizacji paramilitarnych do walki z Rosją - to odrębna sprawa.

Obaj nasi bohaterowie podjęli podobną grę również 10 lat wcześniej, podczas wojny rosyjsko-japońskiej, jadąc do Tokio w wykluczających się misjach - Piłsudski, aby zdobyć japońskie poparcie dla przygotowywanego powstania, Dmowski zaś, aby zniechęcić Japończyków do tego rodzaju pomysłów5 . W obu wypadkach jednak na decyzję o wyjeździe rzutowała operatywność i aktywność rezydenta japońskiego wywiadu na wschodnią Europę - kapitana Motojiro Akashiego. Przebywając w stolicy Japonii, obaj dopuścili się czynów z punktu widzenia państwa, którego nominalnie byli poddanymi, noszących znamiona zdrady stanu. Piłsudski zabiegał (nie bez rezultatów) o środki umożliwiające podjęcie działalności, którą dziś uznano by za terrorystyczną, Dmowski zaś napisał odezwę do Polaków służących w carskim wojsku, namawiając ich do dezercji na stronę japońską, i pomógł w zredagowaniu drugiej odezwy o podobnej treści, skierowanej do przedstawicieli innych narodowości.

Mając na uwadze współczesne spory wokół lustracji, trzeba podkreślić różnicę między kontaktami, w których stawką była własna skóra (z czasem zaś już tylko wygoda lub kariera), a takimi, gdzie w grę wchodziły względy natury ogólniejszej. Brak własnego państwa stwarzał w tym wypadku stan swego rodzaju wyższej konieczności i opinia publiczna była wyrozumiała, o ile nie wchodziła w grę współpraca z zaborcami. I tak, kiedy władze pruskie uwięziły Józefa Ignacego Kraszewskiego z powodu jego kontaktów z wywiadem francuskim, pisarz spotkał się z powszechnym współczuciem; natomiast wątpliwości, które obudziła sprawa Stanisława Brzozowskiego, dotyczyły wyłącznie szczupłości materiału dowodowego, na jakim oparło się oskarżenie, nie zaś samego zarzutu współpracy z rosyjską tajną policją, uważanego za hańbiący. W takich realiach kontakty z Japończykami nie jawiły się jako hańbiące. Gorzej przedstawiała się sprawa z Austriakami, którzy byli wszak jednym z zaborców, generalnie jednak w powszechniejszym odczuciu jako główny, szczególnie barbarzyński wróg postrzegana była Rosja.

 

Szacunek i uraza

Wbrew legendzie, wspieranej przez powstałą w ogniu walki politycznej publicystykę, działając w odrębnych i ostro rywalizujących obozach, Piłsudski i Dmowski zachowywali wobec siebie nie tylko respekt, lecz także dość daleko idące zaufanie, wynikające z rozeznania (generalnie trafnego), że w swoich działaniach dają prymat celom narodowym, a jednocześnie są na tyle skuteczni, by przeciwstawić się płynącym z zewnątrz naciskom. Istnieje sporo wypowiedzi, które to dokumentują. Obaj mężowie stanu próbowali również nieraz powściągać temperamenty co bardziej krewkich swoich zwolenników i starali się ograniczać rozmiary wewnętrznej konfrontacji. Rezultaty tych poczynań mogą wydać się znikome w obliczu temperatury wewnętrznych sporów - nie wiemy jednak, jakie rozmiary przybrałyby bez owego tonującego wpływu. Ta względna gotowość do współpracy przetrwała pierwsze lata niepodległości, aby zachwiać się wraz z początkiem lat dwudziestych. W 1920 roku Dmowski był przeciwny angażowaniu się Polski w tworzenie państwa ukraińskiego, uważając, że ani nie ma ona po temu sił, ani nie leży to w jej interesie, natomiast sześć lat później uznał przewrót majowy za wyraz skrajnej lekkomyślności i nieodpowiedzialności. Z perspektywy Piłsudskiego źródłem trwałego urazu był kryzys polityczny roku 1922, ukazany w niemal dokumentalnym filmie Jerzego Kawalerowicza Śmierć prezydenta. Trzeba jednak zaznaczyć, że w świetle dominującej wśród historyków opinii zdolność Piłsudskiego do funkcjonowania w realiach demokratycznego państwa prawa także przed tymi tragicznymi wydarzeniami była już wątpliwa.

Tutaj właśnie szukać należy odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie o źródła antagonizmu, dzielącego obie postacie. Nie były jego przyczyną róż­ ne wizje przyszłej Polski ani antagonizm osobisty, ani odmienność psychik. Co zatem? Po prostu rywalizacja jednostek nie tylko wybitnych, lecz również obdarzonych wolą władzy oraz mających oparcie w dużych środowiskach politycznych, które bynajmniej nie były zainteresowane wygaszeniem sporu. Sam spór zaś, jak każdy, pó jakimś czasie zaczął żyć własnym życiem, z wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy. Nieuchronne byio zarówno gromadzenie się z czasem urazów po obu stronach, jak i poszukiwanie głębszych uzasadnień ideologicznych dla narastającego antagonizmu. Pojawiają się one przecież nawet wtedy, gdy o różnicach ideologicznych trudno mówić, co dobrze ilustrują wydarzenia na współczesnej polskiej scenie politycznej.

 

Grzeszki starości

Istotne było również to, że - nawiązując do opinii, jaką zdarzyło mi się usłyszeć podczas odczytu z ust wybitnego historyka prawa - obaj nasi „wielcy" brzydko się starzeli. Opinia ta trafia w sedno problemu bez względu na to, że w obu wypadkach owo „brzydko" oznacza co innego. Dmowski „brzydko" pisał, Piłsudski zaś „brzydko" czynił, aktywnie przyczyniając się do pogłębienia kryzysu demokracji parlamentarnej, potem obejmując władzę w drodze zbrojnego przewrotu i ustanawiając dyktaturę. Dopóki żył, kurs polityczny stopniowo się zaostrzał: w logice tych poczynań leżało i lekceważenie procedur prawnych, i fałszerstwa wyborcze, i prześladowanie opozycji, a w polityce wobec mniejszości narodowych odejście od głoszonych przez siebie idei tolerancji i równouprawnienia. W tej ostatniej dziedzinie można mieć wątpliwości, czy restrykcyjny nawet, ale stabilny kurs polityczny wyrządziłby tyle szkód i w takim stopniu zaostrzył sytuację, jak stało się to za sprawą chaotycznego przeplatania represji i obietnic.

Jest oczywiste, że da się wskazać znaczące okoliczności łagodzące, a nawet pozytywne strony pomajowego systemu. Przede wszystkim mimo stopniowo zaostrzającego się kursu politycznego skala represji była w Polsce daleko niższa niż u obu naszych wielkich sąsiadów. Zachowane też zostały enklawy wolności w postaci niezależnej prasy oraz opozycyjnych stronnictw politycznych. Kult przywódcy - mimo śmiesznych często form, jakie przybierał - peł­ nił funkcję stabilizującą (zwłaszcza w zestawieniu z legendą wojny z bolszewikami), krzepiąc wiarę we własne siły, potrzebną w czasach niepewności, a jeszcze bardziej w ciężkich czasach, które miały dopiero nadejść. Z poprawiającymi się nastrojami społecznymi korespondowała pewna poprawa stanu administracji6 . Inna rzecz, że tego rodzaju pozytywy zaznaczyłyby się chyba także bez zmiany systemu politycznego. Można także sądzić, że i szacunek dla zasług Piłsudskiego nie byłby mniejszy, gdyby państwo nie angażowało się w sposób natrętny w organizację urzędowych galówek ku jego czci, łącznie z corocznymi uroczystymi obchodami jego imienin w dniu 19 marca.

Sądzę, że podobnie rzecz się przedstawiała w wypadku jego wielkiego rywala. Podpis złożony przezeń pod traktatem wersalskim był ukoronowaniem długiej drogi życiowej, zapewniającym trwałe miejsce w historii, natomiast jego powojenna publicystyka dostarczała i dostarcza nadal (vide: chuligań­ skie wybryki wokół pomnika Dmowskiego w Warszawie) amunicji przeciw niemu samemu w postaci różnych wyrywanych z kontekstu cytatów. Tłem tych wypowiedzi były, z jednej strony, rozmaite resentymenty zrodzone podczas Wielkiej Wojny oraz konferencji pokojowej, a z drugiej - splot zawiłych problemów natury kulturowej, przede wszystkim zaś społecznej, składający się na kwestię żydowską w Polsce. Nie był nim natomiast holocaust, którego Dmowski - jak i inne, uformowane w XIX stuleciu postacie - w ogóle nie był w stanie sobie wyobrazić. W tym sensie jego przypominane dzisiaj tezy są nie tyle nawet wyrywane z kontekstu, ile po prostu umieszczane w kontekście innym, całkowicie odmiennym.

 

Spór o pojemność tradycji

Rzecz jasna, nie oznacza to, by można było akceptować tego rodzaju poglądy, podobnie jak nie można akceptować tego wszystkiego, co przyniosły rządy nadmiernie silnej ręki, wprowadzone przez Piłsudskiego. Problem polega na tym, jak wyważyć minusy i plusy oraz co z tego rodzaju refleksji wynika. Na marginesie niedawnego sporu o stołeczny pomnik Romana Dmowskiego podniesiony został problem pojemności narodowej tradycji: kogo w niej umieścić i jakie kryterium uznać za decydujące. Są to ważne pytania i z tego powodu może jedynie smucić, że miejsce drążącej refleksji, połączonej z próbami odpowiedzi na rozmaite trudne pytania zajęła swoista przepychanka, sama zaś debata stała się okazją dla ostentacyjnego lekceważenia faktów, pogróżek, moralnego szantażu, w końcu zaś zapowiedzi aktów wandalizmu. Zapewne taka jest logika walki, że się w środkach nie przebiera. Ale przecież nie ma sprawy wartej tego, by w jej imię mówić nieprawdę. Tym bardziej w sporze o tradycję, która nie może być zafałszowana. Nie powinna ona również, jak sądzę, wyłączać ze swego obrębu znaczącej części narodowego dziedzictwa.

Tu chodzi po prostu o to, jak daleko odeszliśmy od standardów realnego socjalizmu, w którym nie było miejsca na wielość poglądów. Jeśli opowiadamy się - nie deklaratywnie, ale rzeczywiście - za pluralizmem, winniśmy powściągnąć skłonność do eliminowania z publicznej przestrzeni tego wszystkiego, co nam się nie podoba. Spór o tradycję, o jej pojemność, o to, dla kogo winno znaleźć się w niej miejsce, a przed kim należy koniecznie narodowy panteon zamknąć - w istocie jedynie pozornie dotyczy przeszłości. Jest to spór o teraźniejszość i przyszłość. To, czy w społeczeństwie mogą być w sposób trwały reprezentowane różne opcje ideowe, zależy zarówno od tego, czy dostrzegamy taką potrzebę, jak i od tego, czy w toku toczącej się rywalizacji i walki potrafimy dostrzec i uszanować sferę wartości wspólnych. Do takiej zaś należy - czy raczej powinno należeć - wspólne kultywowanie pamięci o ludziach zasłużonych i wybitnych.

W postrzeganiu roli wielkich obozów ideowych panuje rażąca asymetria, częściowo zawiniona przez historię, a częściowo przez okoliczności nie poddające się racjonalnej ocenie. Widziane z dłuższej perspektywy czasowej całe dwudziestoletnie istnienie Drugiej Rzeczypospolitej było jedynie epizodem, a tym bardziej jeszcze krótszy i dramatycznie przecięty okres trwania w mię­ dzywojniu struktur pluralistycznej demokracji. Po przewrocie majowym społeczeństwo zachowało charakter pluralistyczny, ale państwo już nie. Optyka obozu rządzącego rzutowała i na kierunek aktywności propagandowej, i na programy szkolne. Póki trwało niepodległe państwo, poczynania te spotykały się z żywiołowym oporem, kwestionowane przez znaczną część - zapewne większość - społeczeństwa polskiego; w wypadku zaś mniejszości narodowych w stopniu nie do przecenienia rzutowały one na stosunek do Polski i polskości w ogóle. Po katastrofie wrześniowej, której skutki zostały utrwalone wraz ze znalezieniem się kraju w radzieckiej strefie wpływów, krytycyzm wobec poczynań grupy rządzącej od maja 1926 roku (w tym i samego Piłsudskiego) mógł wydać się bezprzedmiotowy. Nowa sytuacja wręcz dodawała wiarygodności ideologicznej argumentacji obozu belwederskiego, która w swoim czasie przyjmowana była nieufnie. Zarzut prorosyjskości obozu narodowego potwierdzały zaś poczynania tych jego epigonów, którzy próbowali odwoływać się do poglądów Dmowskiego dla uzasadnienia pojałtańskiego układu podległości.

O wiele większe znaczenie miały długofalowe konsekwencje oddziaływania systemu politycznego skrajnie nietolerancyjnego, utrwalającego biedę, w połączeniu z zamknięciem na wpływy zewnętrzne. Chodzi tu nie tylko o to, że w społeczeństwie jednoetnicznym, żyjącym w warunkach izolacji, znaczna część dziedzictwa dawnej Narodowej Demokracji stała się niezrozumiała. Ważniejsze wydają się obserwowane w różnych dziedzinach życia symptomy narastającego dystansu zarówno wobec „tego kraju" i jego potrzeb, jak też samej idei zbiorowego działania, co rzutowało także na stosunek do całości narodowego dziedzictwa, kojarzonego z zacofaniem i ubóstwem. Tego rodzaju postawy - na równi z wnikliwie sportretowanym w książce Rafała Ziemkiewicza syndromem „polactwa" - stanowią jeden z najbardziej trwałych i trudnych do przezwyciężenia elementów spadku po komunizmie. Z perspektywy człowieka, postrzegającego swój związek ze zbiorowością jako obciążenie, pamięć o ludziach, którzy całe swoje życie poświęcili Polsce, musi być frustrująca - stąd też na próby jej kultywowania reaguje on irytacją.

 

Słowo a czyn

W zasadzie jednak tego rodzaju agresja powinna się kierować przeciw obu szczególnie zasłużonym dla odzyskania niepodległości postaciom, to zaś, że uderza ona silniej w Dmowskiego, wynika i ze swego rodzaju inercji i swoistego braku logiki. Skoro bowiem można współcześnie nawoływać do nietolerancji w imię tolerancji, to powinno się uprzednio rozstrzygnąć inny problem, bardziej ogólnej natury: co jest ważniejsze i co w większym stopniu obciąża wizerunek bohatera - słowa czy czyny? Zważywszy, że miejsca Piłsudskiego w narodowym panteonie nikt dziś nie kwestionuje, wygląda na to, iż przyjmuje się milczące założenie o większej wadze słów niż czynów. A może warto, byśmy, nie kwestionując, że międzywojenna twórczość publicystyczna Dmowskiego zawiera również treści, których nie możemy zaakceptować, pozbierali je wszystkie, zważyli ich znaczenie, policzyli akapity, zdania, wyrazy, znaki drukarskie. Następnie zaś spróbujmy odpowiedzieć na następujące pytanie: czy rzeczywiście stanowią one materiał bardziej obciążający niż sanacyjne represje: rozbijanie przez policję i prorządowe bojówki wieców opozycyjnych, czystki w urzędach i wojsku, nękanie co aktywniejszych działaczy, najścia „nieznanych sprawców" na upatrzone osoby, „cuda nad urną" podczas każdych kolejnych wyborów, począwszy od tych z 1928 roku, w koń­ cu zaś - po roku 1935 - ustanowienie prawnego monopolu władzy poprzez przekreślenie możliwości oddawania głosu na partie opozycyjne?

Zaiste, wielka jest waga słowa... Lecz czy nie mniej wymownymi symbolami były - znamionujące zaostrzanie się kursu - proces brzeski w 1930 roku, a cztery lata później (zatem jeszcze za życia Piłsudskiego!) utworzenie tzw. miejsca odosobnienia w Berezie Kartuskiej, sankcjonującego nieznaną w cywilizowanych państwach zasadę represji administracyjnej z ominięciem procedury sądowej. Daleki od nacjonalizmu w stylu endecji Piłsudski przyczynił się też do wzrostu napięć narodowościowych, rozciągając zasadę rządów silnej ręki i na mniejszości - w imię swoistego równouprawnienia. W obliczu oporu władze reagowały brutalnie, jak w 1930 roku, kiedy podjęto decyzję o pacyfikacji ludności ukraińskiej we wschodniej Małopolsce. Ostry kurs można usprawiedliwić koniecznością odpowiedzi na terror (każde państwo tak czyni), ale równolegle beztrosko podsycano napięcia i wręcz tworzono ich nowe źródła, np. popierając polskie osadnictwo wojskowe na Kresach.

Pamiętać trzeba, że niewesoły ten obraz przekładał się na indywidualne losy ludzkie. Jeden został pobity, inny za nic przesiedział się w areszcie, ktoś jeszcze nie mógł znaleźć pracy, wymanewrowany przez mniej zdolnych, ale politycznie lepiej ustawionych kolegów. Czy to wszystko rzeczywiście mniej znaczy niż przelewane na papier słowa? I jak ma się to do wcześniejszych zasług osoby odpowiedzialnej za niewątpliwe zło, czynione w jej imieniu i z jej przyzwolenia?

Spróbujmy to wszystko jakoś zważyć z pełną świadomością, że jest to zabieg nie tylko trudny, lecz również wątpliwy - w tym sensie, że ostateczny wynik zawsze budzić może kontrowersje. Trudno, musimy zrozumieć, że obaj nasi „wielcy" też byli ludźmi, niewolnymi od ułomności i błędów. Kluczowa kwestia brzmi: co w nich uznamy za najważniejsze? Bo przecież z punktu widzenia współczesnych nam norm politycznej poprawności obaj - i Piłsudski, i Dmowski - są nie do zaakceptowania. Pierwszy ze względu na niedemokratyczne praktyki, drugi za „zbrodniomyśli", których się dopuszczał. Jeśli jednak oceniamy ich na tle nie naszych, lecz ich czasów, sankcjonujących brutalność w narodowej rywalizacji, to docenimy i energię, i przenikliwość, i poczucie od powiedzialności. Nieczęsto w naszych dziejach zdarzały się postacie zdolne nie tylko dostrzegać interes ogólnospołeczny, lecz również dawać mu - w decydujących chwilach - faktyczne pierwszeństwo w podejmowanych działaniach. Pisałem już o skali trudności związanej z przywróceniem Polsce miejsca na mapie.

Jeśli weźmiemy to pod uwagę, obaj będą jawić się nam rzeczywiście jako postacie wyjątkowe, a fakt, iż to właśnie oni wprowadzili Polskę w tragiczny wiek XX, jako rzadki w naszych dziejach uśmiech losu. Bez ich działalności i ich ofiary bylibyśmy dziś w innym miejscu. Biorąc pod uwagę tempo procesów asymilacyjnych, można zasadnie wątpić, czy bez reaktywowania państwowości w 1918 roku w ogóle istnielibyśmy jeszcze jako jednolity naród. Dlatego warto pamiętać o obu i obu zapewnić miejsce w narodowym panteonie. Żadna zbiorowość nie przetrwa na dłuższą metę, jeśli nie uważa swego istnienia za wartość i nie daje swoim członkom czytelnych sygnałów, że ich poświęcenie i ofiarność mogą liczyć przynajmniej na symboliczne wyrazy uznania.