Od ponad pół wieku w Kościele na Zachodzie Europy testuje się nowe, rzekomo genialne rozwiązania. Otwarcie, rezygnacja z zasad moralnych, by zadowolić wiernych, wyrzucenie na śmietnik tomizmu i scholastycznej teologii i zastąpienie ich bajdurzeniem (by nie powiedzieć bełkotem) Heideggera i innych filozofów współczesnych, a także zastąpienie ascetyki psychoanalizą – to wszystko miało sprawić, ze Kościół będzie przyciągał nowych wiernych i lepiej głosił Ewangelię. Skutki są jednak dokładnie odwrotne. Ostatnie pół wieku to okres pustoszenia świątyń, odchodzenia ludzi od wiary i lawinowego spadku liczby powołań kapłańskich i zakonnych. Trudno o lepszy dowód na to, że metoda „uzdrawiania” okazała się gorsza od choroby (bo niewątpliwie w okresie przez Soborem Watykańskim II Kościół miał rozmaite problemy, które trzeba było rozwiązać).

W takiej sytuacji nie ma innego rozwiązania, niż odrzucenie metod reformatorów. Gdy w korporacji szefostwo dostrzega, że metoda pozyskiwania nowych klientów się mnie sprawdza, a tylko traci się starych, to błyskawicznie zmienia się metody i albo powraca do starych, albo testuje nowe. W Kościele na Zachodzie jest jednak inaczej. Od dziesięcioleci widać, że „duch Soboru” i rozmaite posoborowe szaleństwa (z samym Soborem niewiele mające wspólnego) się nie sprawdzają, to nadal brnie się w nie po staremu. Niemcy, Holandia, Szkocja (co ostatnio przyznali jej biskupi) już dawno przestały być katolickie, także w efekcie nowatorskich działań ich pasterzy, ale część teologów i hierarchów nadal je powtarza, nadal jest przekonanych, że jeśli jeszcze bardziej coś ułatwimy, jeszcze mniej będziemy wymagać i jeszcze bardziej odrzucimy mówienie o rzeczach ostatecznych, to wreszcie zapełnimy świątynie ludźmi wierzącymi. Ale one wciąż pustoszeją, a jeśli gdzieś są pełne, to dzięki Filipińczykom, Afrykańczykom czy Polakom, których biskupi i księża nie boją się mówić o trudnych sprawach. Ale i to nie przekonuje zwolenników „ducha Soboru”. Oni brną dalej w tym samym kierunku, choć już doskonale widać, że jest to droga ku samozagładzie.

A przecież można by powrócić do rozwiązań, które przez wieki gwarantowały odrodzenie, gdy Kościół (a to przecież w Jego dziejach raczej norma, a nie wyjątek) pogrążał się w kryzysie. Reforma Cluny, odrodzenie zakonów żebraczych czy kontrreformacja zawsze miały ten sam charakter. Zamiast rozmiękczania zaostrzanie dyscypliny, zamiast ustępstw walka, zamiast uciekania od Tradycji powrót do niej. I właśnie to, a nie rozmywanie, odrzucanie czy kwestionowanie własnych korzeni przynosiło stosowne skutki. Nie widać powodów, by tym razem miało być inaczej, szczególnie, że odwrotna strategia, nie tylko w Kościele katolickim, ale także w innych wspólnotach, przynosi odwrotne niż odrodzenie skutki. Czy rzeczywiście trzeba sprzedać ostatnie kościoły i zamienić je na meczety czy restauracje, żeby nasi pasterze i liderzy opinii dostrzegli, dokąd prowadzi nowa strategia? A może strzelisty wieżyczki katedr muszą się stać minaretami, a nad Bazyliką świętego Piotra musi zawisnąć zielony sztandar proroka, żeby wielbicieli liberalizacji dostrzegli, że jest to droga do śmierci?

Tomasz P. Terlikowski