Z badań TNS z 2013 roku wynika, że tylko 81 procent Polaków wierzy w Boga (a ponad 95 deklaruje katolicyzm, co oznacza, że mamy ponad dziesięć procent katolickich ateistów). 48 procent wierzy w śmierć na Krzyżu Chrystusa, a 47 w Zmartwychwstanie.

Z ks. prof. dr hab. Henrykiem Seweryniakiem, specjalizującym się w teologii fundamentalnej rozmawia Karolina Zaremba.

Czy można racjonalnie podejść do Zmartwychwstania? Jakich używać argumentów przemawiających za tym, że Jezus Prawdziwie Zmartwychwstał?

Podziwiam tych, którzy mają szybkie odpowiedzi. Prowadzę wykłady na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego studentom ze „świeckiego” dziennikarstwa. Wykładam przedmiot „Apologia i dziennikarstwo”. Chodzi mi o apologię podstawowych wartości – podstawowych dla naszej cywilizacji euroatlatyckiej. Nikt nie może zaprzeczyć, że u korzeni tej cywilizacji znajduje się Zmartwychwstanie Chrystusa i nasza wiara, że z Nim żyjemy, umieramy i zmartwychwstaniemy.  Powinieniem więc także o tym w ramach mojej „Apologii i dziennikarstwa” przeprowadzić piękny wykład... Wiem, że  w sali wykładowej siedzi 80 osób, które są na uczelni Prymasa Wyszyńskiego, ale patrzą na mnie jak na gościa, co do którego mają jedynie skojarzenia z katechezą, lekcją religii.  Czuję, że dziwią się nawet temu, co robi taki facet na „świeckim” dziennikarstwie. Są zaskoczeni, że Galileusz nie spłonął na stosie. Nie bardzo przyjmują do wiadomości, że powinni nauczyć się o Andre Frossardzie. Są zaskoczeni, że oświecenie miało także ciemne strony...

Czy jest to wobec tego obraz większości współczesnej młodzieży?

Pewnie tak, choć oczywiście nie tych, którzy na przykład w Niedzielę Palmową redagowali ze mną „Przesłanie Synodu Młodych Diecezji Płockiej”.

Co więc należy robić?

Najpierw potrzebna jest nowa ewangelizacja (mówi te slowa konsultor Papieskiej Rady do spraw Nowej Ewangelizacji)... I to przede wszystkim ta, która dokonuje się w konfesjonale, w solidnie przeżytym sakramencie pokuty i pojednania.

Dlaczego zaczynać od spowiedzi?

Dlatego, że trzeba odsłonić duszę, także tę tak cudownie młodą, świeżą, spod popiołów: pogoni za „nie bardzo wiadomo, czym”, pogoni, w której życie duchowe dostaje kompletnej zadyszki. Trzeba ją oczyszczać z agresji, zazdrości, nienawiści, które swoje zarodki mają w tym świecie wściekłej konkurencji; iluzji gier komputerowych, reklam, Bóg wie czego jeszcze. Trzeba pomóc zidentyfikować tę rozkładającą mężczyzn i kobiety potworną erotyzację życia, złączoną z deprecjacja ciała, cielesności. Trzeba obnażyć korzenie wszechobecnej i naprawdę chorej (bo bywa też zdrowa) krytyki Kościoła. Trzeba zdmuchnąć „popiołek” gwiazdorstwa i teatru, teatralizacji tylu obszarów życia... Na szczęście, Polacy „czują” jeszcze grzech, mają „węch na grzech”... Dużo ludzi przychodzi do spowiedzi, a my, księża, nie zniszczyliśmy tego sakramentu, więcej, tysiące moich współbraci naprawdę wie, że jest on ważny i dobrze go sprawuje. Oczywiście, to zasługa przede wszystkim „świętych Miłosierdzia”: św. siostry Faustyny i św. Jana Pawła II...

Dopiero, gdy te popioły się zdmuchnie, można pójść dalej... W stronę nadziei, uświadomienia „nadziei, <która jest w nas>” (1P 3,15). Krok ten genialnie omawia Benedykt XVI w encyklice „Spe salvi”. Papież stawia tam diagnozę, że wiele osób odrzuca dziś wiarę, bo życie wieczne nie wydaje się im rzeczą godną pożądania. Nie chcą życia wiecznego, lecz obecnego, a wiara w życie wieczne wydaje się im w tym przeszkodą. Kontynuować życie na wieczność – bez końca, jawi się bardziej jako wyrok niż dar. Oczywiście chciałoby się odsunąć śmierć jak najdalej. Ale żyć zawsze, bez końca – to w sumie może być tylko nudne i ostatecznie nie do zniesienia.

Przyznam, że jest to dość wstrząsająca diagnoza.

Wstrząsająca tym bardziej, ze wyszła spod pióra Papieża. Benedykt XVI nie byłby jednak sobą, gdyby nie szukał terapii. Szuka, odnajduje i tak ją prowadzi: przeżywamy – mówi - jakąś sprzeczność. Z jednej strony nie chcemy umierać. Z drugiej cierpimy na zawrót głowy, myśląc o życiu w wieczności. Ta „podwójność w nas” rodzi głębsze pytanie: Czym w rzeczywistości jest życie? I co oznacza wieczność? Są chwile, w których niejako to chwytamy. Tak – mówimy wtedy - to właśnie jest to, prawdziwe życie takie powinno być. Jeszcze częściej wiemy, że to nie jest to. Niemniej przeczuwamy – właśnie poprzez takie doświadczenia, że prawdziwe życie, którego potem śmierć nie tknie,  musi istnieć. Jest to – jak mawiał już św. Augustyn, inny wielki diagnostyk ducha - światła ignorancja (docta ignorantia). Nie wiemy, czego prawdziwie pragnęlibyśmy; nie znamy tego prawdziwego życia; niemniej wiemy, że to coś, czego nie znamy, a do czego zmierzamy, musi istnieć. Nie możemy zaprzestać tego dążenia, a równocześnie wiemy, że to wszystko, czego możemy doświadczyć albo zrealizować, nie jest tym, czego pragniemy. Ta docta ignorantia – konkluduje Benedykt XVI – otwiera na prawdziwą „nadzieję”, której niepoznawalność staje się zarówno przyczyną rozpaczy, jak też pozytywnych czy destruktywnych zrywów w stronę autentycznego świata (11). Tą wielką nadzieją – powie pod koniec pierwszej części Encykliki, Papież – może być jedynie Bóg, który obejmuje wszechświat, i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć. Właśnie bycie obdarowanym przynależy do nadziei. Bóg jest fundamentem nadziei – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie; Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera. Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, nie tracąc zapału nadziei w świecie, który ze swej natury jest niedoskonały. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego, mimo wszystko, wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem

[koniec_strony]

Jakich wobec tego używać argumentów przemawiających za tym, że Jezus Zmartwychwstał?

Podam kilka, ale może tych trochę innych niż w starej apologetyce.  

Choćby ten, że św. Paweł, genialny rabin na służbie Sanhedrynu; faryzeusz, który mógł zrobić wielką karierę na służbie Sanhedrynu, gdy pod Damaszkiem „prześwietli” go blask Zmartwychwstałego, potraktuje to wszystko, czym – naprawdę głęboko, naprawdę twardo i jednoznacznie – żył, jako śmieci i pójdzie w żydowski, grecki i rzymski świat z jednym przesłaniem: „Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że JEZUS JEST PANEM, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych - osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia(Rz 10,9).

Choćby ten, że  już „na wysokości” 35 roku (Chrystus umarł i zmartwychwstał w 30 roku, a więc bardzo wcześnie!) chrześcijanie mieli wyznanie, które tenże św. Paweł przekazał w swoim Pierwszym Liście do Koryntian (zob.1 Kor 15,1-5). Jego trzon brzmi:

„Chrystus umarł

- zgodnie z Pismem –

 za nasze grzechy,

został pogrzebany.

 

Zmartwychwstał

trzeciego dnia,

zgodnie z Pismem,

 i ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu".

 

Pierwszy List do Koryntian Apostoł zredagował w Efezie około 54-55 roku. Jednakże, jak sam przyznaje (15,1), wyznanie to otrzymał od chrześcijan po swoim nawróceniu i przekazał już osobiście Kościołowi w Koryncie w 49/50 roku. Powstało ono w Jerozolimie (liczne nawiązania do języka aramejskiego) i było używane podczas liturgii chrzcielnej. Według tego credo – Śmierć i Zmartwychwstanie należą do centrum naszej wiary. Jezus Chrystus trzeciego dnia po swojej zbawczej śmierci powstał z martwych (dosłownie: zbudził się) i ukazał (dosłownie: pozwolił się zobaczyć) najpierw samemu Piotrowi, a potem całemu gronu Dwunastu Apostołów. Św. Paweł, przedłużając to wyznanie, doda, że Zmartwychwstały ukazał się „więcej niż 500 braciom, z których niektórzy żyją”. Mówi w ten sposób: „Nie wierzysz? Wsiądź na okręt, udaj się do Palestyny, tam ci potwierdzą to, co ujrzeli i w co uwierzyli”.

Kolejny argument, prosty, rzeczowy: opowieści o Zmartwychwstaniu rozpoczynają się od wędrówki kobiet do grobu Jezusa o świcie „pierwszego dnia po szabacie” („trzeci dzień”), od świadectwa kobiet o tym, że grób jest pusty. Gdyby to zmyślono, kobiety byłyby ostatnimi, które przywołano by na świadków – w kulturze żydowskiej ich świadectwo było bez znaczenia. Informuje o tym Józef Flawiusz w Dawnych dziejach Izraela (95 rok): „Nie należy ufać jednemu świadkowi; musi być świadków trzech, albo przynajmniej dwóch, [...]. Od kobiet nie wolno przyjmować żadnych zeznań, ze względu na lekkomyślność ich płci”.    

Jeszcze jeden argument. Wiemy, że pierwszymi wierzącymi w Chrystusa, i to licznymi, byli Żydzi. Wiemy także, jak ważne dla Żydów, także dziś, jest przestrzeganie, świętowanie szabatu. Chrześcijanie wiedzą, że odkrycie pustego grobu i pierwsze spotkanie ze zmartwychwstałym Panem miało miejsce w pierwszy dzień tygodnia, czyli w niedzielę. I dlatego bardzo wcześnie „zamieniają” szabat na niedzielę, w tym dniu się zbierają, sprawują Eucharystię (zob. 1 Kor 16,2; Dz 20,7; Ap 1,10). Tak, bardzo wcześnie, bowiem u św. Ignacego Antiocheńskiego (przełom I i II wieku) niedziela jest już poświad­czona – powtarzam znowu za Papieżem Benedyktem – „jako nowa cecha charakterystyczna chrześcijan, odróżniająca ich od żydowskiej kultury szabatu: <Jeśli teraz ci, którzy hołdowali starym zwyczajom, otrzymali nową nadzieję i nie zachowują już szabatu, lecz żyją zgod­nie z ‘Dniem Pańskim’, w którym - dzięki Niemu i Jego śmierci - narodziło się nasze życie...> (Ad Magn. 9,1)”.

Jeśli się weźmie pod uwagę znaczenie, jakie - na pod­stawie opisu stworzenia i Dekalogu - miał szabat w tra­dycji starotestamentalnej, wtedy oczywiste jest, że tylko jakieś porażające swą mocą wydarzenie mogło doprowa­dzić do zerwania z szabatem i zastąpienia go pierwszym dniem tygodnia”. Mogło to być tylko Zmartwychwstanie!

Tylko dlatego, że Apostołowie, że owych „500 braci” byli świadkami niezwykłego, niesamowitego cudu, mie­li odwagę wciąż o nim opowiadać, pomimo grożącej im za to śmierci. I ta śmierć, gwałtowna, męczeńska, większość z nich spotkała. Dla nich Zmartwychwstanie nie było więc teorią, nie było teologią, nie było koncepcją, hipotezą. Było  doświadczeniem mocy Boga, który potwierdził w ten sposób całe ziemskie życie Jezusa; który przyjął Jego ofiarę krzyżową. W ten sposób również dostrzegli oni w Jezusie – w obrębie wiary żydowskiej w jedynego Boga, wiary dumnej ze swego monoteizmu – osobę Boga, który zasiadł, jak przepowiadali to już Psalmiści, „po prawicy Boskiej”, nie naruszając w niczym tego monoteizmu, ale ukazując nową jego jakość - nową jakość Boskiej jedności. Koniec końców Zmartwychwstanie oznaczało dla nich, że Bóg zatriumfował nad wszystkimi mocami, władzami i zwierznościami ziemski­mi. Dlatego nic już nie mogło odwieść ich od tej wiary  i żadna ziemska władza nie mogła ich odstręczyć od świadczenia o Jezusie. Cóż mogło im zaszkodzić, jeśli śmierć została pokonana? Dawni rybacy, poborcy podatkowi wyruszyli w świat, by w imię Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego zmienić jego porządek. Udało się. Jedyna przeszkodą były i pozostaną biedne ludzkie serca. Ale i tak się uda.