„Wokół ideologii gender gromadzą się ateiści, wrogowie Kościoła… Gender staje się główną ideologią antychrześcijańską – taranem, który wali w mury Kościoła i do którego przykłada rękę każdy, kto Kościoła nie cierpi, nawet nienawidzi” – grzmiał niedawno w murach sejmowych ks. dr hab. Dariusz Oko. Trudno powiedzieć, czemu ten wykład służył; bo na pewno nie pomógł sprawie obyczajowego konserwatyzmu.

Człowiek demokratyczny i religia

Ks. Oko to kaznodzieja, który jest wyraźnie przyzwyczajony do tego, że mówi do ludzi już przekonanych. Dlatego śmiało sięga po argumenty teologiczne. To ateiści nienawidzą Kościoła itd. Jeśli przyjrzeć się przemianom obyczajowym ostatnich dwustu lat, łatwo jednak dostrzec, że moralność społeczna najbardziej dziczeje właśnie tam, gdzie takie wyznaniowe argumenty stają się główną podporą konserwatystów.

Współczesny człowiek (obecnie już w skali globalnej) odznacza się bowiem pewną kulturową formacją, której ogólne zarysy dostrzegł już w XIX w. Alexis de Tocqueville i w bardzo ogólnym sensie nazywał „wielką demokratyczną rewolucją”.

Człowiek demokratyczny niemal instynktownie, jako pewnik w moralności publicznej traktuje zaś równouprawnienie opinii wszystkich współobywateli. Broni też przynajmniej teoretycznego poszanowania tej zasady nawet tam, gdzie jest ona naginana w praktyce. Co więcej, jest to zmiana obyczajowa, która z krajów, gdzie była podyktowana przemianami socjoekonomicznymi, szybko rozlała się na cały świat w formie kulturowej.

W efekcie nawet satrapowie rządzący bardzo podupadłymi państewkami muszą dziś przynajmniej udawać, że rządzą w imię równych i wolnych obywateli. Przenigdy nie wolno im zaś powiedzieć, iż rządzą, bo są lepsi, lepiej urodzeni lub dlatego, że Bóg tak chce. Człowiek demokratyczny nie może bowiem zaakceptować żadnego politycznego argumentu odnoszącego się wyłącznie do jakiegoś określonego autorytetu, nawet autorytetu samego stwórcy.

Zwrot „Deus vult” (Bóg tak chce) w warunkach demokratycznej polityki natychmiast zostaje przechwycony przez opozycję i odczytany jako: „Możni i próżni tak chcą”. Oczywiście można się na tę cechę demokracji zżymać i starać się siłą cofnąć społeczeństwo do stanu bardziej arystokratycznego. Jak jednak pisał Tocqueville, ci, którzy tak czynią, „bardzo źle znają port, ku któremu zmierzają”.

Dawne społeczeństwo stanowe nie wróci bowiem ot tak, jedynie w oparciu o akt woli kilku ultrasów. Wrogowie człowieka demokratycznego w sferze realnej polityki będą więc mogli poprzeć co najwyżej autorytarnych populistów lub gorzej: zwykłych zbrodniarzy.

O tej smutnej prawdzie przekonali się doskonale pogrobowcy de Maistre’a, twórcy „Action Française”, którzy Tocqueville’a za jego proroctwa nienawidzili, a skończyli jako do cna zblatowani stronnicy faszyzmu. Bardzo podobnie miała się też sprawa z reakcyjną prawicą we Włoszech, w Hiszpanii, a później i w krajach latynoamerykańskich.

Nie należy jednak przy tym rozgrzeszać i protestantów. Zdaniem znanego konserwatywnego autora Jonaha Goldberga system amerykański najbardziej zbliżył się do klasycznego faszyzmu w dobie prohibicji. To właśnie wtedy zdziczały progresywizm wyciągnął rękę do protestanckich sekciarzy. Efekty to dziesiątki tysięcy straconych istnień ludzkich, niebywały rozrost zorganizowanej przestępczości i fala ksenofobii wymierzonej we Włochów, Irlandczyków i Polaków.

Polityczna powinność konserwatysty

To jasne, że dla chrześcijanina doskonałe może być tylko Państwo Boże, a każde ziemskie, zgodnie ze słowami Pisma Świętego, prędzej czy później upadnie. Do dość podobnej konstatacji na temat doczesnej polityki można zresztą dojść również, jeśli zbadać ją za pomocą narzędzia tak prostego jak rachunek prawdopodobieństwa. Konserwatysta zawsze w końcu przegra, bo żadna wspólnota polityczna nie może być na wieczność zakonserwowana. Jak dotąd wszystkie, co do jednej, w proch się obróciły.

Nie zwalnia to bynajmniej konserwatysty z odpowiedzialności. Dlatego właśnie w warunkach polityki demokratycznej ucieczka w teologiczne argumenty jest ze strony odpowiedzialnego polityka konserwatywnego dezercją, a nie aktem odwagi. Jakże bowiem błogo jest się zaszyć w swoich katakumbach i wyczekiwać końca świata. Nie takie bynajmniej rady dawał Augustyn służącym pogańskim władcom chrześcijanom.

Pragmatyzm cnoty nie zawsze jest jednak rozumiany. Jakież to gromy ze strony wyznaniowej prawicy ściągnął niedawno na siebie Bill O’Reilly – słynny amerykański publicysta, który ogłosił, że w kwestiach dotyczących aborcji argumentów teologicznych w ogóle stosować nie wolno.

Praktykujący, konserwatywny katolik O’Reilly swoje poglądy umiał jednak udokumentować za pomocą twardych faktów. Liczbę aborcji udało się bowiem ograniczyć tylko w tych stanach, gdzie prowadzono na ten temat dyskusję na argumenty zupełnie neutralne religijnie, co najwyżej odnoszące się do teorii prawa naturalnego. Wprowadzono przy tym takie regulacje jak obowiązek konsultacji z psychologiem, rozważenia innych opcji czy nawet wysłuchania nagrania bicia serca swojego jeszcze nienarodzonego płodu.

Tymczasem w krajach takich jak Hiszpania debata wokół aborcji to nadal arena świętej wojny katolików z laikami. Zapatero zezwala niemal bez ograniczeń, Rajoy chce zakazać zupełnie. Mało kto jednak stosuje argumenty republikańskie, odnoszące się do „salus populi” (zdrowia ludu); argumenty, które stosował przecież już pierwszy pro-life’owiec wśród lekarzy – niejaki Hipokrates.

Błąd retoryczny

Rzecz jasna, dla wierzącego chrześcijanina teologia zawsze będzie ważniejsza od argumentów czysto filozoficznych. Są jednak okoliczności, kiedy chrześcijanin musi stosować tylko te argumenty lub dla dobra sprawy zamilknąć.

W krajach, gdzie nigdy nie zaistniał religijnie neutralny konserwatyzm, debata publiczna często natomiast zostaje zdominowana przez wojujących neolewaków, którzy odrzucają istnienie jakiejkolwiek publicznej moralności. Ludzi wodzą wtedy za nos zbuntowani chłopcy, którzy jak Janusz Palikot zawadiacko osuszają na ulicy buteleczki wypełnione alkoholem i wymachują plastikowymi penisami. Pojawiają się też zagniewane dziewczynki, które tak jak Kazimiera Szczuka wygłaszają peany na cześć prostytucji.

Tymczasem, jeśli wierzyć statystykom, młodsze pokolenie ludzi indyferentnych religijnie i ateistów jest jednocześnie w dużym stopniu zorientowane na wartości tradycyjne. Chce stabilizacji, pracy, często też chce zakładać wielodzietne rodziny. Nie emocjonują go już prowokacyjne hasła. Coraz więcej młodych ludzi chce po prostu być konserwatystami bez potrzeby przyklejania się do zinstytucjonalizowanej religii, a już zwłaszcza podpisywania pod wszystkimi postulatami dominującego wyznania.

Teorię gender można wszak krytykować z wielu stron, np. jako ideologicznie nacechowaną pseudonaukę. Rozdawane na prawo i lewo granty na badania genderowe można uznać za marnotrawstwo pieniędzy unijnego podatnika. Pewne programy nauczania wychowania seksualnego można z kolei posądzać o zwykłą antyspołeczność. Nie można natomiast w debacie publicznej w sposób odpowiedzialny atakować zwolenników teorii gender za ich bezbożność.

Politykom konserwatywnym należy zaś przypominać, że pakt z retoryką wyznaniową jest błędem. Wspomniany już Tocqueville zauważał wszak, że w krajach demokratycznych nawet sama religia musi być ubierana w szaty racjonalnego pragmatyzmu, czegoś, co się człowiekowi przydaje lub nie. Podobnie i cnota polityczna musi być współczesnemu człowiekowi niejako przemycana w utylitarnym przebraniu; inaczej zatraci ją w ogóle.

Michał Kuź

Artykuł ukazał się w najnowszym tygodniku "Nowa Konfederacja"