Zwycięstwo Angeli Merkel oznacza kontynuowanie polityki szalonego otwarcia na islamską migrację. Kolejne cztery lata z muzułmanami za Odrą... Czy to oznacza, że spełni się ponura i przerażająca wizja wielkiej włoskiej pisarski (szkoda, że niewierzącej...) Oriany Fallaci, która przewidywała upadek Europy pod naporem islamu? Przypominamy dzisiaj jej przestrogę...

***

Za cenę bycia wyśmianą lub okrzykniętą nowym nabytkiem Watykanu, ateistką na drodze do nawrócenia, antyklerykałką poszukującą rozgrzeszenia, krótko mówiąc skruszoną in articulo mortis, wracam do Ratzingera. I mówię: Ratzinger ma rację, gdy pisze, że obecnie Zachód żywi rodzaj nienawiści do samego siebie, że już siebie nie kocha. Że w swojej historii widzi tylko to, co najgorsze, że nie potrafi zobaczyć w niej tego, co wielkie i czyste. Ma rację także wówczas, gdy mówi, że świat wartości, na których Europa zbudowała swoją tożsamość (moje wyjaśnienie: wartości odziedziczonych po starożytnych Grekach i Rzymianach, i po chrześcijaństwie), zdaje się osiągnąć swój kres albo schodzić ze sceny.

Że Europę paraliżuje kryzys jej układu krążenia i że ten kryzys leczy transplantacjami (moje wyjaśnienie: imigracją i wielokulturowością), które mogą jedynie zniszczyć jej tożsamość. I ma rację także wtedy, gdy mówi, że odrodzenie islamu nie karmi się wyłącznie nowym bogactwem krajów posiadających ropę, karmi się także świadomością, że islam może oferować przestrzeń duchowości. Duchowości, której stara Europa i cały Zachód się wyrzekły. Wreszcie ma rację, gdy cytuje Spenglera, twierdzącego, iż Zachód niepowstrzymanie biegnie do własnej śmierci, nie tylko śmierci duchowej, a dalej tak biegnąc, upadnie tak samo, jak upadła cywilizacja egipska, imperium rzymskie, Święte Cesarstwo Rzymskie. Jak upadły i upadną (dodaję ja) wszystkie narody, które zapominają, że posiadają duszę. Zabijamy się, moi drodzy. Zabijamy się moralnym rakiem, brakiem moralności, nieobecnością duchowości. I ta sprawa ze światem, który ma stworzyć na nowo oszukańcza eugenika, kłamliwa biotechnologia, jest niczym innym jak ostatecznym stadium naszego masochizmu.

Oto dlaczego Bin Laden i Al-Zarkawi, niemoralne i amoralne osobniki, a jednak wspierane przez jakąś, choć paradoksalną formę moralności, mają ułatwione zadanie. Oto dlaczego ich współwyznawcy najeżdżają nas z taką łatwością i z taką swobodą rządzą się w naszym domu. Oto dlaczego zostają przyjęci w naszym domu z taką służalczością i bezwładem. Z takim strachem. Oto dlaczego Europa stała się Eurabią i Ameryka ryzykuje to samo. I oto dlaczego, naznaczeni na czołach znakiem, o którym mówię w „Apokalipsie”, znakiem niewolnictwa i hańby, wielu ludzi Zachodu skończy na dywaniku, pięć razy dziennie zginając kolana w modlitwie do ich nowego pana, to znaczy Allaha. Referendum? Ale co masz poddawać referendum? Już sam termin „rozród wspomagany” powoduje gest podniesienia białej flagi, skończenia w świecie przeciwnym naturze. Nie wspominając o tym, że jakikolwiek będzie jego wynik, to referendum zakończy się tak samo jak tamto referendum w sprawie polowań. To znaczy myśliwymi, którzy dalej będą strzelać pod naszymi oknami i mordować ptaszki.

Europa, zwłaszcza po jedenastym września, stała się wodospadem Niagara makkartyzmu, co do istoty identycznego z tym, który dotknął Stany Zjednoczone pół wieku temu. Jedyna różnica to jego polityczny kolor. Pół wieku temu to Lewica była represjonowana przez makkartyzm. Dziś to Lewica represjonuje innych za pomocą swojego makkartyzmu. Nie mniej, a moim zdaniem nawet bardziej niż w Stanach Zjednoczonych. Moi drodzy, w dzisiejszej Europie prowadzi się nowe Polowanie na Czarownice. I ściga się każdego, kto idzie pod prąd. Działa nowa inkwizycja. I pali ona heretyków, kneblując im usta bądź próbując je zakneblować.

I tak my także mamy naszych Torquemadów. Naszych Wardów, Churchilli, naszych Noamów Chomskych, naszych Louisów Farrakhanów, naszych Michaeli Moore’ów i tak dalej. My także zostaliśmy zarażeni plagą, przeciwko której wszystkie lekarstwa zdają się nieskuteczne. Plagą zmartwychwstałego nazistowskiego faszyzmu. Islamskiego nazizmu i rodzimego faszyzmu. Nosicielami zarazków są wychowawcy, to znaczy nauczyciele i nauczycielki, którzy rozsiewają chorobę już w szkołach podstawowych i przedszkolach, gdzie wystawianie żłobka albo jasełek uważane jest za „obrazę-dla-muzułmańskich-dzieci”.

Profesorowie, którzy tę infekcję zwielokrotniają w szkołach średnich, a na uniwersytetach doprowadzają do stanu ostrego. Za pomocą codziennej indoktrynacji, codziennego prania mózgu (na przykład historia krucjat, przepisana na nowo i sfałszowana jak w „Roku 1984” Orwella. Estyma wobec Koranu uznanego za religię pokoju i miłosierdzia. Poważanie wobec islamu uznanego za Latarnię Światła, w porównaniu z którą nasza cywilizacja jest żarem z końcówki papierosa). A razem z indoktrynacją idą polityczne manifestacje. To oczywiste. Sekciarskie marsze, warcholskie zebrania, faszystowskie ekscesy. Wiecie co zrobiły w październiku wyrostki z radykalnej lewicy w Turynie?

Napadli na renesansowy kościół Madonna del Carmine i zbezcześcili jej fasadę pisząc sprayem obelgę „Nazi-Ratzinger” oraz ostrzeżenie: „Na flakach wyprutych z księży powiesimy Pisanu”. Naszego ministra spraw wewnętrznych. Następnie oddali mocz na tę fasadę (uprzejmość, którą we Florencji, moim mieście, niemało muzułmanów z przyjemnością wyświadcza na dziedzińcach bazylik i pod antycznymi murami Baptysterium). W końcu wtargnęli do kościoła i przestraszając staruszki recytujące nieszpory, odpalili petardę koło ołtarza. Wszystko to w obecności policjantów, którzy nie mogli interweniować, ponieważ w politycznie poprawnym mieście takie przedsięwzięcia uważa się za Wolność-ekspresji (o ile z takiej wolności nie zacznie się korzystać przeciwko meczetom, ma się rozumieć).

I nie ma sensu dodawać, że dorośli nie są lepsi od tych wyrostków. W zeszłym tygodniu w Marano, dość dużym mieście w prowincji Neapolu, jego burmistrz anulował w całości rozporządzenie komisarza prefekturalnego, by nadać jednej z ulic nazwę Męczenników z Al-Nasirijji. To znaczy dziewiętnastu włoskich żołnierzy zabitych przed dwoma laty w Iraku przez kamikadze. Anulował je mówiąc, że tych dziewiętnastu nie było męczennikami, lecz płatnymi najemnikami, a ulicy nadał imię Arafata. Via Arafat. Na tabliczce z nazwą kazał umieścić w podpisie: „Jasir Arafat, symbol Jedności (sic!) i Palestyńskiego Ruchu Oporu”. Potem całe wnętrze ratusza wytapetował gigantycznymi fotografiami wyżej wspomnianego, a na zewnątrz wywiesił palestyńskie flagi.

[Moje procesy] odbywają się w każdym kraju, w którym syn Allaha albo rodzimy zdrajca chce mnie uciszyć i zakneblować w sposób opisany przez Tocqueville’a. Na przykład w Paryżu, czyli we Francji. La France Eternelle, la Patrie du Laïcisme, la Bonne Mèredu Liberté-Egalité-Fraternité1, gdzie za obrazę islamu jedynie moja przyjaciółka Brigitte Bardot wycierpiała więcej niż ja. La France Liberale, Progressiste, gdzie trzy lata temu francuscy Żydzi z LICRA (lewicowe stowarzyszenie żydowskie, które uwielbia manifestować, wznosząc fotografie przedstawiające Ariela Szarona ze swastyką wymalowaną na czole) połączyli się z francuskimi muzułmanami z MRAP (lewicowe stowarzyszenie muzułmańskie, które uwielbia manifestować, wznosząc plakaty przedstawiające Busha ze swastyką na oczach). I gdzie wspólnie zażądali od kodeksu karnego zamknięcia mnie w więzieniu, skonfiskowania „La Rage et l’Orgueil” albo sprzedawania go z następującym ostrzeżeniem na okładce: „Uwaga! Ta książka może stanowić niebezpieczeństwo dla waszego zdrowia umysłowego” (oczywiście żądali także gigantycznego odszkodowania za straty moralne).

Albo w Szwajcarii, w Bernie. Die wunderschöne Schweitz, cudowna Szwajcaria Wilhelma Tella, gdzie minister sprawiedliwości ośmiela się żądać od mojego ministra sprawiedliwości, by mu mnie dostarczył w kajdankach. Albo w Bergamo, na północy Włoch, gdzie najbliższy proces odbędzie się w czerwcu dzięki sędziemu, który chyba nie może się doczekać, by skazać mnie na parę lat więzienia: taką karę za obrazę islamu wymierza się w moim kraju. Kraju, w którym bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji prawnych każdy muzułmanin może zdjąć ze ściany w szpitalu albo sali szkolnej krucyfiks, wrzucić go do śmieci i powiedzieć, że krucyfiks „przedstawia-nagiego-trupka-wymyślonego-żeby-straszyć-muzułmańskie-dzieci”. I wiecie kto domagał się procesu w Bergamo? Jeden z nigdy nieosądzonych specjalistów od wyrzucania krzyży. Autor plugawej książeczki, którą przez długi czas sprzedawał w meczetach, centrach muzułmańskich i lewackich księgarniach we Włoszech.

Co do gróźb pod moim adresem, czyli nieodpartego pragnienia synów Allaha, by poderżnąć mi gardło albo wysadzić mnie w powietrze, albo choć zlikwidować mnie strzałem z pistoletu w tył głowy, ograniczę się do tego, że kiedy przebywam we Włoszech, jestem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę chroniona przez karabinierów. Naszą żandarmerię wojskową. I choć w dobrej sprawie, jest to jednak ogromne ograniczenie mojej osobistej wolności. Co do obelg, anatem i nękania, którymi europejskie media honorują mnie w imieniu smutnego przymierza Lewica-Islam, oto część określeń, jakimi od kilku lat się mnie obdarza: „Oburzająca. Bluźnierczyni. Szkodnica. Troglodytka. Rasistka. Wsteczniczka. Podła. Zdegenerowana. Reakcjonistka. Nikczemna”. Jak widzicie, słowa bardzo podobne do tych, których używa Alexis de Tocqueville, kiedy wyjaśnia działanie despotyzmu skazującego na Śmierć Cywilną. W moim kraju ten despotyzm czerpie przyjemność z nazywania mnie „hieną”, przekręcania mojego imienia z Oriana na „Orihiena” i sardonicznych, szyderczych porównań do Joanny d’Arc. „Bestialstwa nowej Joanny d’Arc”, „Milcz, Joanno d’Arc”, „Dość już, Joanno d’Arc”.

W sierpniu [2005 roku] zostałam przyjęta na audiencji prywatnej przez Ratzingera, papieża Benedykta XVI. Papieża, który kocha moją pracę od czasu, gdy przeczytał „List do nienarodzonego dziecka” i którego głęboko szanuję, od kiedy zaczęłam czytać jego niezwykle inteligentne książki. Papieża, z którym zgadzam się ponadto w bardzo wielu sprawach. Na przykład kiedy pisze, że Zachód żywi rodzaj nienawiści do samego siebie. Że już siebie nie kocha, że utracił swoją duchowość i ryzykuje nawet utratę swej tożsamości (dokładnie to, co piszę sama, gdy piszę, że Zachód choruje na intelektualnego i moralnego raka. Nie przez przypadek często powtarzam: „Jeśli papież i ateistka mówią to samo, w tym, co mówią, musi być coś straszliwie prawdziwego”).

Znów otwieram nawias. Jestem ateistką, tak. Chrześcijańską ateistką, jak zawsze tłumaczę, ale ateistką. I papież Ratzinger dobrze to wie. W „Sile rozumu” poświęcam cały akapit, by wyjaśnić pozorny paradoks takiego samookreślenia. A wiecie, co on mówi do ateistów takich jak ja? Mówi: „Okej (oczywiście okej jest moje). W takim razie velutisi Deus daretur”. Zachowujcie się tak, jakby Bóg istniał. Słowa, z których wnioskuję, że we wspólnocie religijnej są osoby bardziej otwarte i przenikliwe niż we wspólnocie laickiej, do której należę. Do tego stopnia otwarte i przenikliwe, że nie próbują nawet, nawet o tym nie marzą, by zbawić moją duszę, to znaczy mnie nawrócić.

To jeden z powodów, dla których twierdzę, że sprzedając się teokratycznemu islamowi, laickość spóźniła się na pociąg. I nie dotarła na najważniejsze spotkanie, jakie ofiarowała jej Historia, a otwarła pustkę, otchłań, którą jedynie duchowość może wypełnić. To jeden z kolejnych powodów, dla których w dzisiejszym Kościele widzę nieoczekiwanego partnera, niespodziewanego sojusznika. W Ratzingerze i w każdym, kto przyjmie moją, tak dla nich niepokojącą niezależność myślenia i zachowań - towarzysza podróży. Chyba że Kościół też spóźni się na swoje spotkanie z Historią. Czego jednak nie przewiduję. Ponieważ być może w związku z reakcją na materialistyczne ideologie, które charakteryzowały poprzednie stulecie, wiek stojący przed nami wydaje mi się naznaczony nieuniknioną nostalgią za religijnością, więcej - jej nieuniknioną potrzebą. I podobnie jak religia, religijność okazuje się zawsze najprostszym wehikułem (jeśli nie najłatwiejszym), by dotrzeć do duchowości. Zamykam kolejny nawias.

Tak więc spotkaliśmy się, ja i ten inteligentny dżentelmen. Bez ceremonii, bez formalności, rozmawialiśmy całkiem sami w jego gabinecie w Castel Gandolfo, i to najzupełniej prywatne spotkanie miało zostać zachowane w tajemnicy. Moje obsesyjne pragnienie dyskrecji kazało mi o to poprosić. Ale wieść i tak się rozeszła. Niczym bomba jądrowa spadła na włoską prasę i wyobraź sobie, co bezczelny idiota z akademickimi tytułami napisał w znanym rzymskim lewicowym dzienniku. Napisał, że papież może się spotykać kiedy zechce z „nieszczęśnikami, bezbożnikami, grzesznikami, chorymi na umyśle” jak Fallaci. Ponieważ „papież nie jest przyzwoitą osobą” (pisane z błędem ortograficznym). Zresztą, wciąż odwołując się do Tocqueville’a, do jego niewidocznej, lecz nieprzekraczalnej bariery w-obrębie-której-można-tylko-milczeć-albo-dołączyć-do-chóru, nigdy nie zapomnę o tym, co cztery lata temu wydarzyło się tu, w Ameryce.

Mówię o czasie, kiedy artykuł „Wściekłość i duma” (jeszcze nie książka) ukazał się we Włoszech. „New York Times” spuścił wtedy z łańcucha swoją Super Political Correctness i poświęcił mi całą stronę, na której rzymska korespondentka tego dziennika przedstawiała mnie jako „a provocateur”, prowokatorkę. Prostaczkę winną rzucania oszczerstw na islam… Kiedy artykuł stał się książką, opublikowaną także tutaj, było jeszcze gorzej. Ponieważ „New York Post” opisał mnie jako „sumienie Europy, wyjątek w epoce, w której uczciwości i wyrazistości nie uważa się już za szlachetne cnoty”. Czytelnicy i czytelniczki w pisanych do mnie listach określali mnie „jedynym wymownym intelektem wydanym przez Europę od dnia, w którym Winston Churchill wygłosił . Przemówienie, w którym przestrzegał Europę przed Hitlerem”, tak właśnie. Ale gazety, telewizja i radio Kawiorowej Lewicy milczały bądź dołączały do tezy propagowanej przez „New York Times”.