I nie chodzi o słabości konstrukcji samej powieści (choć powieść wciąga i nie pozwala się od siebie oderwać, to widać w niej wyraźne konstrukcyjne braki), czy o niewiarygodność historii (ta bowiem, dla kogoś, kto uważnie śledzi rzeczywistość, jest aż nazbyt prawdopodobna), a to, że tym razem w poszukiwaniu „mistycznych” czy „duchowych” źródeł swojej publicystyki Socci zdecydował się sięgnąć po pisma Marii Valtorty, które uczynił punktem wyjścia całej narracji powieściowej. Wizje tej „mistyczki”, jej opinie, a także pojmowanie Kościoła – są fundamentem, na którym zbudowany jest „Czas burzy”. A samą powieść określić można „apologią Valtorty”, próbą jej przywrócenia Kościołowi i przekreślenia potępień, jakie nałożyły na jej pisma watykańskie urzędy. Socci zresztą wcale tego nie ukrywa. Zarówno w rozmowach bohaterów powieści, jak i w „podziękowaniach” wprost znaleźć możemy stwierdzenie, że chciałby on, by jego książka stała się początkiem procesu beatyfikacyjnego tej „mistyczki”, a także powrotu do jej pism.

 

Apologia Valtorty

Włoski pisarz ma oczywiście świadomość, że kroczy po cienkim lodzie. Pisma Marii Valtorty zostały uznane za pozbawione cech nadprzyrodzonych jeszcze w latach 50. za pontyfikatu Piusa XII (i to pomimo tego, że on sam początkowo wypowiadał się o nich pozytywnie). I wtedy też dzieło zostało wciągnięte na indeks. A później decyzja ta potwierdzana była przynajmniej kilkakrotnie. W 1985 roku ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger przypomniał w liście do arcybiskupa Geui, że potępienia dzieła Marii Valtorty zachowują swoją aktualność. „ ...potwierdzam słuszność potępienia dzieła Marii Valtorty i uważam za niepożądane jego rozpowszechnianie dla uniknięcia szkód, jakie dzieło to mogłoby wywołać u prostych ludzi” - napisał. A siedem lat później sekretarz Konferencji Episkopatu Włoch Dionigi Tettamanzi domagał się od włoskiego wydawcy książek Valtorty, by już na pierwszej stronie przyznał on, że „wizje i dyktanda, jakie są zapisane, nie mogą być uznane za mające pochodzenie nadprzyrodzone, lecz powinny być uważane za formę literacką, jaką autorka posłużyła się dla opowiedzenia po swojemu o życiu Jezusa”.

Potępienia te nie robią jednak większego wrażenia na samym Soccim, który odrzuca je jako „pochodzące od ludzi”, i wypływające jedynie z niechęci wobec prawdy objawień, która uderza w katolicki modernizm, kryzys w Kościele i watykańską biurokrację. Ale żeby uniknąć jasnej i wyrażonej wprost polemiki z orzeczeniami urzędów watykańskich, które zwracają uwagę na trudnością związane z uznaniem pism Marii Valtorty za nadprzyrodzone, Socci zamiast napisać swoje kolejne śledztwo (choć akurat jeśli uznaje, że „mistyczka” została potępiona niesłusznie i jedynie z ludzkich powodów, to byłoby niezmiernie interesującym dowiedzenie tego), przyjmuje formę powieściową, która pozwala mu na o wiele większą swobodę w traktowaniu źródeł czy polemizowaniu z krytykami objawień włoskiej „mistyczki”.

W niczym nie zmienia to jednak faktu, że jego książka jest w istocie apologią Marii Valtorty. Całe passusy z jej dzieł, fragmenty (momentami aż dłużące się) z rozmów między bohaterami, które dowieść mają autentyczności objawień i błędności decyzji Świętego Oficjum pokazują to aż nazbyt dokładnie. Socci chciał i napisał apologię, z której wyprowadza wizję Kościoła, która rzeczywiście budzi dreszcze, jest bowiem napisana z dziennikarską, ale i religijną pasją.

 

Burza w sercu Kościoła

Ta wizja, gdyby tylko pozbawić ją odniesień do pism Marii Valtorty, trudna by była zresztą do zakwestionowania. Socci stawia bowiem tezę (nie nową w jego twórczości), że wkraczamy w ostateczne czasy ostateczne, i że Kościół potrzebuje w tym czasie szczególnych świadków, którzy bez lęku podejmą wyzwanie rzucane im przez antychrystów naszych czasów. Okres ten ma być jednak nie tylko czasem wielkiego ataku na Kościół i ludzi wierzących, ale również gigantycznego odstępstwa wewnątrz samego Kościoła.

Oba te elementy szkicuje w „Czasie burzy” Socci z niezwykłym wyczuciem. Pomysł, by u podstaw ataku na Kościół legło oskarżenie o to, że papież z powodu swojego nauczania na temat prezerwatyw odpowiada za śmierć milionów Afrykańczyków, już realizuje się na naszych oczach. Sugestia, że kryzys ekonomiczny może doprowadzić do konfiskaty majątku Kościoła – także, szczególnie jeśli zna się historię, wygląda niezwykle wiarygodnie. Z pasją opisane spory wśród kardynałów, którzy zastanawiają się, czy Kościół ma rezygnować z nauczania prawdy, by upodobnić się do świata, także pokazują, jak wielką wiedzę i intuicję ma włoski dziennikarz. Tu zatem nie ma się o co przyczepić i trzeba oddać Socciemu szacunek dla jego pióra.

Z lekka można by się przyczepić do wiarygodności szkicowania rozwoju duchowego niektórych bohaterów, ale w literaturze popularnej (a taką jest powieść Socciego) nie jest to jakiś wielki problem. Ojciec Michele nie ma być przecież przedmiotem wielogodzinnych analiz historyków literatury, ale wygodnym nośnikiem przekonań publicystycznych Socciego. I akurat tę funkcję spełnia w sposób doskonały. Świetnie czyta się także „teologiczne rozmowy” bohaterów, które choć rozbijają tok powieściowej narracji, to pokazują erudycję autora, i odsyłają do źródeł jego wizji rzeczywistości Kościoła.

 

Przekroczone granice

Wszystkie te pochwały nie mogą jednak przesłonić jednej, ale za to zasadniczej wady. Otóż wydaje się, że w swojej apologii mistyczki Socci posunął się o kilka kroków za daleko. I nie chodzi o pytania (te bowiem można, a być może trzeba zadawać), ale o to, że zamiast pytań, wątpliwości, szukania przyczyn, otrzymujemy jednostronną i pozbawioną jakichkolwiek wątpliwości apologię Marii Valtorty. Apologię, w której ginie choćby próba zrozumienia racji Świętego Oficjum czy kard. Josepha Ratzingera. Potępienie wynikać ma bowiem z racji ziemskich, a jedynym ratunkiem dla Kościoła ma być powrót do pism Marii Valtorty. Na takie stawianie sprawy zgody być nie może... I to nawet, gdy docenia się pióro Antonio Socciego.

Tomasz P. Terlikowski

A. Socci, Czas burzy, tłum. L. Rodziewicz-Doktór, Wydawnictwo AA, Kraków 2013, ss. 270