Gdy przez lata głosiłem, że największym beneficjentem strefy euro przez te paręnaście lat były Niemcy, niektórzy uważali to za przejaw niechęci do zachodniego sąsiada. Ciekawe co powiedzą teraz, gdy minister spraw zagranicznych RFN Heiko Maas dopiero co wygłosił w Berlinie przemówienie, w którym stwierdził ni mniej, ni więcej to samo, co ja. I tak stałem się trendsetterem dla niemieckiej klasy politycznej. Oświadczenie szefa MSZ sąsiada zza Odry, że jego kraj „zyskuje największe korzyści w euro pośród wszystkich państw członkowskich” jest przejawem szczerości, ale też nazwaniem rzeczy po imieniu. To chyba szersza tendencja, skoro niemiecka klasa polityczna głośno już powtarza, że Niemcy muszą mieć znów, po półwieczu, szefa Komisji Europejskiej, potwierdzając swoje rzeczywiste wpływy w strukturach Unii.

Herr Maas, który zasłynął kiedyś – jeszcze jako minister sprawiedliwości ‒ z antypolskich wypowiedzi teraz wszedł do wanny (to metafora, ja tego nie widziałem!), po czym zakrzyknął „Eureka!” i teraz mówi, że „Niemcy muszą nauczyć się patrzenia na Europę oczami innych Europejczyków”. Odwołał się nawet do doświadczeń naszego regionu Starego Kontynentu. Ale też niczym Katon Młodszy, który powtarzał do znudzenia „Ceterum censeo Carthaginem delendam esse” („A poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć”), niemiecki minister w berlińskiej mowie oświadczył, że Unia „nie może odwracać głowy” w sytuacji „deficytu standardów demokratycznych państwa prawa”... W tym momencie ziewnąłem, następnie usnąłem, a jak się obudziłem minister Maas już nie przemawiał, za to jacyś ciemnoskórzy panowie w bawarskich strojach ludowych i z kuflami piwa obchodzili Oktoberfest.

Kolega ministra Czaputowicza (resortowy kolega – w odróżnieniu od resortowych dzieci) ma niemieckie poczucie humoru, co udowodnił filipiką przeciwko USA. Według niego odpowiedzią na gospodarcze działania Waszyngtonu, które podsumować można słynnym sloganem „America First!” ma być „Europe United”. Jak mówi stare polskie powiedzenie: „zapomniał wół, jak cielęciem był”. Jakoś, gdy Niemcy z Rosjanami podejmowali decyzje o Nord Stream I, a potem zaczęli go budować, to partyjny kolega pana Maasa niejaki Gerhard Schroeder – tak, tak, ten sam, który z fotela kanclerza płynnym ruchem skoczka szachowego zwanego też „koniem” przesiadł się ze stanowiska kanclerza RFN na członka (za przeproszeniem) rady nadzorczej firmy budującej ów Gazociąg Północny ‒ wtedy nie mówił o „zjednoczonej Europie”.

Ale skoro twierdzimy, że Niemcy stosowali w latach 1933-1945 barbarzyńską odpowiedzialność zbiorową, to znaczy, że nie będziemy czynić tego samego i nie będziemy wieszać Cygana Maasa za winy kowala Schroedera. Ktoś ma w kwestii wieszania inne zdanie?

* felieton ukazał się w „Gazecie Polskiej” (27.06.2018)

Ryszard Czarnecki