Gagik Carukian, największy oligarcha ormiański, do którego należy niemalże jedna z dzielnic stolicy – Erywania, którego aktywa wyceniane są na 300 milionów dolarów mówi mi, że „rewolucji nie zrobi”. Ale mówi mi to nie jako najbardziej zamożny Ormianin mieszkający w ojczyźnie, ale jako lider opozycyjnej przynajmniej w teorii partii Prosperous Armenia. Gdy on sam i jego partia za bardzo urośli i stanęli na czele protestów i demonstracji przed dwoma laty, nagle pojawiły się naloty rosyjskiego Specnazu na jego firmy, a on sam miał dostać propozycję: „wycofuj się z polityki albo siedzisz”. Carukian nie chciał siedzieć, zrezygnował z partii, skupił się na robieniu pieniędzy i kierowaniu Komitetem Olimpijskim Armenii. Teraz wrócił i dziś jego partia prowadzi w niektórych sondażach, w innych jest na drugim miejscu tuż zaRepublikanami czyli tutejszą „partią władzy” związaną z prezydentem Serżem Sarkisjanem.

Oligarcha premierem

W tym najstarszym chrześcijańskim państwie świata ‒ w 313 roku oficjalnie przyjęto tam chrześcijaństwo jako religię państwową – akurat zmieniono system polityczny: jeszcze do przyszłego roku główną władzę sprawować będzie prezydent, ale potem realne centrum decyzyjne przejdzie w ręce premiera. Cóż, można powiedzieć, model polski... Carukian po wyborach parlamentarnych, których wyniki znać będziemy w najbliższy poniedziałek może będzie premierem, a może – co bardziej prawdopodobne – szefem parlamentu. Ale może też być tak, że w 2018 roku obecny prezydent Sarkisjan z rządzącego już pięć lat Armenią „klanu Górskiego Karabachu” zostanie szefem rządu czyli faktycznym „numerem jeden”, a Carukian prezydentem państwa. Ale teraz Gagik tłumaczy mi, że wyborców przekonuje do siebie hasłem, które brzmi w uszach swojsko. Apeluje do nich: „dajcie szansę!”. Znamy to, znamy. U nas to było skuteczne. Potentat biznesowy Carukian mówi rodakom, że może zmienić Armenię, jeśli tylko będzie taka ich wola, ale to zależy od nich samych i ich wyborczych głosów.

Pytam się go czy będzie w końcu regularna wojna między Armenią a Azerbejdżanem, bo na razie trwa pozycyjny ostrzał i w każdym niemal tygodniu ginie po paru żołnierzy ormiańskich i trochę więcej azerskich. Tych z Azerbejdżanu jest więcej – zdaniem Erywania – bo to muzułmańscy sąsiedzi chrześcijańskiej Armenii atakują, a wtedy zawsze straty są większe. Polityk-oligarcha nie jest w tej kwestii „jastrzębiem”. Mówi mi, że jego przekaz do rodaków w tej materii jest równie prosty, co w pozostałych: „zróbmy referendum czego chcemy”.

W niedzielę jadę kolejny już raz nad zamkniętą granicę armeńsko-turecką. Żeby dostać się stąd do Konstantynopola (Istambułu), to zamiast pojechać paręset kilometrów w linii prostej, trzeba dojechać do Gruzji i przejechać to drugie po Armenii najstarsze chrześcijańskie państwo świata‒ i tam dopiero przekroczyć granicę z Turcją. To tysiąc kilkaset kilometrów czy ze trzy razy dłużej.

Trudne sąsiedztwo

Relacje Erywania z Ankarą są tak naprawdę pochodną stosunków między Armenią a Azerbejdżanem. Kilka lat temu, mimo tragedii ludobójstwa Ormian w 1915 roku wydawało się, że dzięki „formacji futbolowej” dojdzie do ocieplenia relacji ormiańsko-tureckich a mecz reprezentacji obu krajów będzie jedynie impulsem do poprawy relacji politycznych i ekonomicznych. Gdy wydawało się, że zostanie on spełniony włączyć się miał Azerbejdżan, który wywarł tak wielką presję na Turkach, że ci wycofali się z tej „odwilży a Kaukazie”.

Walki zbrojne między państwami Ormian i Azerów trwały tuż po upadku Związku Sowieckiego, rozpoczęły się w 1991 roku i zakończyły po trzech latach. Ustały po dojściu ponownie do władzy w Baku klanu Alijewów. Pragmatyczny Heydar (Gajdar) Alijew-senior zawarł z Armenią swoisty „układ pokojowy”, do którego sfinalizowania doszło w stolicy Kirgistanu ‒ Biszkeku (dawniej: Frunze).

Do dziś światowa opinia publiczna, ale też i kartografowie-autorzy map nie uznali aneksji Górskiego Karabachu (ros. Nagorono Karabach) przez Armenię. W atlasach dalej jest to część Azerbejdżanu – a przecież, jak mówi mi młody ormiański polityk: „w rzeczywistości jest inaczej”.

Straty z konfliktu zbrojnego 1991-1994 wyniosły po kilkadziesiąt tysięcy zabitych – ale dziś naprawdę wielu ekspertów i dyplomatów, także z krajów Unii uważa, że nowa wojna między Erywaniem a Baku jest tyko kwestią czasu. „To nie kwestia CZY tylko raczej kwestia KIEDY?” - powiedział mi dyplomata o sporym stażu w obszarze postsowieckim.

„Stronnictwo wojny” w Armenii jest silne. Przede wszystkim związane jest ono ze wspomnianym już tu „klanem z Górskiego Karabachu”. Zdecydowana większość elit politycznych i militarnych Armenii pochodzi się właśnie z tego klanu. Wywodził się z niego poprzedni prezydent Robert Koczarjan, wywodzi i obecny Serż Sarkisjan.

Rosja dzieli, Rosja rządzi

Tylko pierwszy szef niepodległej, po czasach ZSRS, Armenii Tigran Petrosjan nie był z „Nagorno Karabachu”. W wyniku walk zbrojnych Armenia zaanektowała siedem prowincji w tym Górski Karabach, ale to właśnie on jest tą ziemią, której Erywań nie odda za żadne skarby świata. Gdy pytam czołowych polityków rządzącej partii Republikanów o warunki planu pokojowego, który sonduje teraz Rosja, a w jej imieniu Siergiej Ławrow, to w nieoficjalnych rozmowach słyszę, że mogą sobie wyobrazić oddanie pięciu prowincji Azerbejdżanowi, ale Górski Karabach jest poza dyskusją, bo to część ormiańskiej historii, kultury, tradycji, przeszłości i przyszłości. Dziś w tym regionie, który stał się kartą w rosyjskiej grze mieszka około 150 tysięcy ludzi.

A Moskwa uprawia, tak jak już od wieków, politykę „divide et impera” sprzedając broń zarówno Erywaniowi jak i Baku. Tyko w zeszłym roku Azerbejdżan kupił sprzęt wojskowy od Federacji Rosyjskiej za 3,5 miliarda dolarów. A jednocześnie Putin występuje w roli „gołąbka pokoju” i to on zaprasza, zwłaszcza gdy dochodzi do walk na granicy, prezydentów Sarkisjana i Alijewa na przykład do Soczi i po tych rozmowach idzie w świat komunikat, że Kreml właśnie oto kupił pokój na Kaukazie Południowym (tak było w ubiegłym roku).

Co do rosyjskiej broni, to główny wróg Armenii – Azerbejdżan ma za co ją kupować, skoro sam tylko budżet na obronność Baku jest mniej więcej taki, jak całego państwa Ormian. Przewaga gospodarcza Azerbejdżanu systematycznie – dzięki ropie, ale też zagranicznym inwestorom ‒ wzrasta. Dumni Ormianie przeciwstawiają im swój patriotyzm i wolę walki, argumentując, że w zwycięskiej operacji ‒ jak byśmy to nazwali „powrotu Górnego Karabachu do macierzy” ‒ przewaga liczebna była po stronie Azerów, ale dzięki większemu duchowi walki, zaangażowaniu i determinacji wygrali Ormianie. Gdy w kwietniu 2016 roku zaczęły się intensywniejsze walki na granicy i rzeczywiście wojna między tymi dwoma państwami wisiała na włosku, to nie można było znaleźć wolnego miejsca w samolotach lecących do Erywania z krajów Europy Zachodniej czy Ameryki. To Ormianie z diaspory wracali, by wesprzeć ojczyznę. Tu nikogo nie dziwi, gdy polityk publikuje zdjęcie swojego nieletniego syna w miniaturze żołnierskiego munduru całującego trójkolorową granatowo-czerwono-pomarańczową flagę Armenii. Młodzi Polacy są często zaskoczeni, gdy ormiańscy trzydziestolatkowie, ojcowie rodzin oświadczają im, że gdyby była wojna, rzuciliby wszystko, zostawili rodzinę, domowe pielesze i poszliby się bić.

Ormiańskie kawały - nie tylko Radio „ Erywań”

Ormianie mają poczucie humoru. Ich dowcipy pokazują, że potrafią śmiać się zarówno ze swoich wrogów, ale też ze swoich wad czy przywar. Sam słyszałem dowcipy o „korygowanych” wynikach wyborów w Armenii. Jeden z młodych ludzi opowiadał mi też kawał o tym jak to Azerbejdżan kupił od Rosjan bardzo groźne wyrzutnie „Smiersz” i ostrzelał z nich Armenię. Okazało się jednak, że pociski w ogóle nie wybuchały. Gdy Azerowie zgłosili się z reklamacją do Moskwy, mieli usłyszeć: „Sprzedaliśmy Wam broń, ale Wy nie kupiliście od nas instrukcji”.

Przy granicy widzę stare samochody, nawet bez tablic rejestracyjnych. Wszędzie wisi pranie na sznurkach, jak to i nas drzewiej bywało. Życie toczy się normalnie, choć przecież w cieniu wojny. A przecież nie tylko wojny obawiają się Ormianie. W tygodniu poprzedzającym mój wyjazd były tam trzy trzęsienia ziemi. Ale pewnie łatwiej jest przeżyć wstrząsy tektoniczne niż militarny pożar na granicy. Jak długo jeszcze Południowy Kaukaz nie będzie w ogniu?

Ryszard Czarnecki/salon24.pl 

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (27.03.2017)