„Cristiadę” ogląda się z wypiekami na twarzy, łzami w oczach i modlitwą na ustach. Ona wzywa do nawrócenia, przemiany własnego życia i stanięcia twarzą w twarz z wyzwaniami, które stawia przed nami Bóg. I nie ma się czemu dziwić. Ten film nie jest bowiem ani westernem, ani klasycznym filmem wojennym (brak takiej klasyfikacji zarzuca mu Łukasz Adamski), ale filmową wersją życiorysów świętych, które mają nie tyle bawić, zachwycać, ile skłaniać do przemiany życia. I to się, nawet jeśli zgodzić się z niektórych zarzutami warsztatowymi, temu filmowi udaje.

Mamy w nim bowiem bohaterów i sytuacje, w których odnaleźć może się niemal każdy. Jest chłopiec, który łobuzuje, a później spotyka kapłana, który staje się dla niego wzorem miłości do Chrystusa i oddania za niego życia, i który całkowicie przemienia jego spojrzenie na świat. Mamy emerytowanego, zgorzkniałego generała, masona i ateistę, który przyjmuje propozycje wspierania chrześcijan, by zabić nudę i... przemienia swoje serce i myślenie, dzięki ludziom. Mamy kapłana, który zaczyna nienawidzieć, zabijać, ale który wciąż czuje, że tym, co dla niego najważniejsze jest kapłaństwo, a nie walka. Nie brak też młodego świeckiego katolika, który nie chce walczyć, ale modlić się i walczyć o prawo do wyznawania wiary metodami niepolitycznymi, a który i tak staje się męczennikiem, bo ateistyczny reżim nie uznaje po prostu prawa do wiary. I wreszcie mamy kapłana, który po cichu wybiera wierność swojej pierwszej miłości, czyli Bogu i wyjaśnia, że nie ma sensu uciekać.

Historie tych ludzi układają się w wielki fresk historyczny, który choć nam kulturowo i historycznie nieznany (historia Meksyku, a szczególnie masońskich prześladowań katolików w tym kraju jest u nas praktycznie nieznana), pozostaje wielkim wezwaniem także dla nas. My, nie stoimy wprawdzie wobec zakazu praktykowania naszej wiary, nam nikt nie zakazuje sprawowania Mszy świętej, ale także wobec nas zaczyna się powoli stosować pewne szykany, także my – z obawy przed reakcję - zaczynamy sami siebie zamykać w katolickim getcie, nie przyznając się do wiary, z lękiem wycofując się ze świadectwa o Prawdzie Ewangelii czy godząc się na powolne eliminowanie chrześcijańskiego przekazu z przestrzeni publicznej.

Jose Luis Sanchez del Rio, Enrique Gorostieta Velarde, Ancleto Gonzales Flores postawieni nam przed oczy uświadamiają, że taka postawa niegodna jest chrześcijanina i wzywają do stawiania oporu, walki o obronę praw ludzi religijnych, o prawo do głoszenia chrześcijaństwa i prawdy o moralność w naszym świecie. Jeśli oni oddawali za to życie, pewni, że nawet jeśli oni zginął, to Bóg i tak będzie żył i zwyciężał, to my także powinniśmy mieć siłę, by jasno głosić nasze poglądy, by angażować się w ich obronę. I to niezależnie od tego, czy jesteśmy bardzo czy nieco mniej wierzący. Od tego, czy będziemy w stanie zawalczyć o nasze wartości zależy bowiem przyszłość nas i naszych dzieci. „Wolność to nasz dom, nasze żony i dzieci. Wolność to nasze życie i Wiara... Jej obrona to nie tylko nasz obowiązek, ale nasze prawo” - mówił generał Gorostieta, zanim żołnierze wyruszyli do boju. A w tych słowach może się odnaleźć każdy z nas. Walka o wolność głoszenia Ewangelii, o prawdę o moralności, prawo do wychowania naszych dzieci w zgodzie z tym, w co my wierzymy, a nie w co wierzą liberalne „elity”, wpisuje się w te słowa. Nie ma wolność bez wolności religijnej, nie ma wolności bez prawa do życia w sposób, jaki dyktuje nam nasza wiara.

Ale „Cristiada” przypomina także, że chrześcijanie – niezależnie od tego, jaki jest wynik walki doczesnej – zawsze są zwycięzcami. Jeśli bowiem uda nam się odpechnąć wrogów wygramy już tutaj, ale jeśli oni nas pokonają, to zawsze pozostaje świadomość, że Bóg buduje Kościół na krwi, cierpieniu, prześladowaniu męczenników. I tego nie jest w stanie zmienić szatan, ani jego ziemscy współpracownicy. To oni zatem, niezależnie od wyniku walki po tej stronie, zawsze są ostatecznie przegrani. Filmowe sceny męczeństwa, które przemienia serca także widzów, są tego najlepszym dowodem.

Ta krótka analiza „Cristiady” pokazuje także, że jest to jeden z pierwszych filmów, który staje się nową formą głoszenia Ewangelii, chrześcijaństwa. Po okresie Ewangelii w kreskach (jak określano ikonę) czy w formie powieściowej, nadszedł czas na przekładanie jej na język filmu. „Cristiada” jest taką próbą. I dlatego zamiast skupiać się na błędach warsztatowych, warto po prostu pozwolić dać się jej porwać, poprowadzić ku nawróceniu, ku Chrystusowi. Ona ma taką moc. I taki był, co do tego nie mam wątpliwości, cel jej twórców. A będzie to tym prostsze, że od niedzieli film trafi na ekrany polskich kin.

Tomasz P. Terlikowski