Urodziłam się w 1955 r. w rodzinie komunistycznej. W środowisku, w którym żyłam, nikt nigdy nie mówił o Bogu, nie było modlitwy. W niedzielę tata zabierał mnie do kina na poranek filmowy dla dzieci. Kiedy miałam pięć lat urodził się mój brat i pamiętam, że bardzo chciałam wyrzucić go przez okno. Wychowałam się kolejno: w żłobku, przedszkolu, na podwórku. Mama pracowała w domu, miała pracę chałupniczą i moja obecność zawsze jej przeszkadzała. Jak było Boże Narodzenie ubieraliśmy choinkę i tata robił prezenty dla wszystkich, było dużo radości. Tata był człowiekiem bardzo milczącym, nigdy nie było rozmów, tylko uwagi np. - "jak pies je, to nie szczeka". Nie było przytulania, serdeczności, ale kiedyś usłyszałam, że miłości nie wyraża się w słowach tylko w czynach.

Tata był dla mnie bardzo ważny. Czułam, że chociaż nie okazuje serdeczności, jest zamknięty, to jednak mogę na nim polegać. Kiedy nie potrafiłam odrobić matematyki, odkładał gazetę i cierpliwie rozwiązywał ze mną zadania, i taki był zawsze. Jeśli poprosiłam, sensownie mi pomagał.

W szkole w rubryce: zawód ojca, zawsze miałam wpisane - tajemnica państwowa. Nurtowało mnie, że nie wiem, kim jest mój ojciec. Był pracownikiem MSW, ale co dalej - nie wiedziałam. Jako osoba już dorosła dotarłam do informacji, że mój tata jest oficerem śledczym służby bezpieczeństwa. Bałam się wprost pytać, ponieważ mając szacunek, odczuwałam wobec taty lęk spowodowany chyba brakiem bliskości. W szkole podstawowej i liceum prowadzitam samorząd szkolny, a także organizację ZMS co cieszyło tatę - mówił: "moja krew". On także był aktywnym członkiem partii i działał w egzekutywie, ale w domu nigdy nie mówił o tym, co robił poza domem - niczym się nie dzielił. W domu były różne teksty klasyków komunizmu: Marksa, Engelsa i Lenina, które z pewnym podziwem czytałam, nie będąc do tego przez nikogo zachęcana. Pojęcie wolności, jako uświadomionej konieczności, x zostało w mojej świadomości do dziś.

Słowa te w Bożym wymiarze odsłaniają głęboką mądrość. Z tym co robiłam, czym żyłam było mi dobrze, ale narastało we mnie coś, co przeżywałam jako głębszą samotność, tęsknotę, której nie zagłuszałam, ale i niczym nie potrafiłam wypełnić - to często narastało we mnie jako ból, którym nie potrafiłam z nikim się podzielić. Czasem wychodziłam z najlepszej prywatki - ta radość pogłębiała jeszcze uczucie pustki. Dramat życia rozpoczął się wtedy, gdy pewnego dnia moja mama wyznała mi, że kiedy byłam małą dziewczynką, ochrzciła mnie w tajemnicy przed ojcem. Przeżyłam głęboki szok, poczułam się oszukana. Odrzuciłam rodziców, zaczęłam żyć na własną rękę.

Szukałam siebie, miłości, bliskości - znikałam na długie tygodnie w górach, gdzie szukałam samotności. Bliskość przeżywanych przyjaźni znajdowała dopełnienie w bliskości fizycznej. Zaszłam w ciążę. Nie wiedziałam co robić. Powiedziałam mamie. Usłyszałam: „musisz to usunąć, gdyż ojciec cię z domu wyrzuci". Nie miałam żadnych uczuć macierzyńskich, ani odrobiny dojrzałości do przeżywania tego, co się we mnie zaczęło dokonywać. Mama poszła ze mną do lekarza i pamiętam, jak lekarz w białym fartuchu z pełną powagą oświadczył mi, że konstytucja PRL pozwala na usunięcie ciąży. Lekarz to wielki autorytet, jeśli się nie ma w sercu największego autorytetu - Boga. Oczywiście poczułam się zaraz jak chora, której medycyna i konstytucja spieszą na ratunek i zostałam poddana tzw. zabiegowi. Rok później przeżywałam tragedię śmierci kogoś, kto był dla mnie bardzo ważny. W załamaniu, kiedy żyje się bez Jezusa, szuka się miłości, serdeczności w bliskości seksualnej. Drugi raz zaszłam w ciążę. Chciałam mieć to dziecko, chciałam je urodzić, pragnęłam je mieć. Mama twardo powiedziała, że w domu w takim stanie nie będę mogła zostać. Chodziłam po znajomych, pukałam do różnych drzwi prosząc o pomoc, żeby ktoś mi użyczył kąta, żebym mogła donosić. Nie znalazłam nikogo, kto by mi zechciał pomóc. Zostałam zmuszona do poddania się "zabiegowi", co przeżyłam psychicznie jako straszny gwałt. Mama z lekarzem stwierdzili, że to ostatni dzwonek. Po tym, co się dokonało, byłam już inną osobą. Straciłam radość, przeżywałam stany depresyjne, rozpacz, samotność, bezsens. Pojawiły się silne zahamowania w kontakcie z ludźmi, poczucie utraty własnej wartości i godności, brak szacunku dla siebie. Z całą pewnością, gdyby ktoś wtedy podał mi narkotyki - wzięłabym. Nie widziałam sensu życia.

Będąc na samym dnie doświadczyłam Miłosierdzia Bożego. Tego dotknięcia, które jest podaniem dłoni i poprowadzeniem ku prawdziwemu życiu, które jest światłem pośród ciemności. Uczepiłam się tej odrobiny Życia jak chora kobieta szat Chrystusa. Podążając za Nim, bardzo, bardzo powoli odzyskiwałam godność dziecka Bożego. Nie oglądam się do tyłu, trzymam rękę na pługu i podążam naprzód.

W końcu zostałam założycielką i koordynatorką jednego z ruchów modlitewnych w Polsce. Katechetką, żoną i matką czwórki dzieci.

Może te słowa, które napisałam, będą dla kogoś zasiewem.

Marta

dam/adonai.pl