Wystąpienie ks. Adama Bonieckiego na Przystanku Woodstock wzbudziło wiele emocji. Zwłaszcza odpowiedź kapłana na pytanie, z jaką ofertą przyjechał do Kostrzyna. Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” wyznał bowiem, że nie przyjechał niczego oferować (prócz samego siebie i swojego doświadczenia) i rzucił spopularyzowane niegdyś przez Owsiaka „Róbta, co chceta”.

Przyznaję, zadziwiła mnie ta wypowiedź. Czy jedynym, co ma do zaoferowania kapłan (i to z takim długim doświadczeniem życia zakonnego!) jest on sam? Gdzie w tym wszystkim Pan Jezus i Jego zbawienie, które oferuje każdemu człowiekowi? Chyba nie tylko ja miałam takie wątpliwości po wystąpieniu ks. Bonieckiego na Woodstocku, bo podobne pytania zadawali także inni katoliccy publicyści.

Do sprawy na łamach „Tygodnika Powszechnego” odniósł się także sam ks. Boniecki. „Wiem, że prawidłowa odpowiedź brzmi: „Bóg Cię kocha”. Ale mnie zastanowiło słowo „oferta”. Słowa sąsiadujące to „promocja”, „reklama”, itp. Nie chcę – pomyślałem – być postrzegany jako komiwojażer, który przyszedł z ofertą: „przyjdź do nas, a nie będziesz sam”, „sens życia dostarczamy do domu”, „odpuszczenie grzechów gwarantowane”, „zbawienie wieczne zapewniamy”. Przyszedł taki – tak mnie postrzegają, myślałem – żeby nas złowić, nawrócić, przywabić. O, nie – pomyślałem. Owszem, przyszedłem podzielić się z wami tym, czym sam żyję, odpowiedzieć na wasze pytania. Ale nie z „ofertą”. Czy Bóg, czy Jezus Chrystus jest ofertą? Jest miłością. Czy miłość jest „ofertą”? Powiedziałem wam, co myślę – pomyślałem – powiedziałem wam, w co wierzę. A teraz kolej na was. Na każdego z osobna. Kto chce... „Jeśli ktoś chce iść za Mną” – mówił Jezus. „A może i wy chcecie odejść?” – pytał spłoszonych nową nauką uczniów. Powiedziałem wam o mojej wierze, o Bogu. Teraz wy, młodzi przyjaciele. Wasz wybór, wasza decyzja, wasza wolność. „Róbta, co chceta” – powiedziałem, wiedząc, że za to jeszcze oberwę” – wyjaśnił.

I rzeczywiście, oberwał. Ale chyba trochę na własne życzenie. W tym wszystkim, co pisze ks. Boniecki w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” jest wiele racji. Oczywiście, miłosierdzie Pana Boga i Jego zbawienie nie jest produktem ze sklepowej półki, który można oferować po promocyjnej cenie. Ale z drugiej strony – obawiam się, że dzieciaki na Woodstocku wcale nie przywiązywały takiej wielkiej wagi do samego słowa „oferta”. Nie urządzały długich dysput na temat tego, czy gdyby ksiądz powiedział  im, że przyjechał do nich z Panem Jezusem to byłby tylko księdzem, czy już komiwojażerem. Podejrzewam – choć oczywiście mogę się mylić – że odbiór tych słów (zresztą jak sam przekaz) był bardzo prosty. „Róbta, co chceta”, czyli w gruncie rzeczy, możecie nie robić nic, niczego nie zmieniać w swoim życiu.

Ks. Boniecki na usprawiedliwienie swoich słów przytacza piękne cytaty z Ewangelii, pisze o wolności, o tym, że Jezus nikogo nie zmuszał do pójścia za Nim. Oczywiście, pełna zgoda, ale ja pamiętam też ewangeliczną scenę z bogatym młodzieńcem, który wprawdzie chciał pójść za Mistrzem z Nazaretu, ale nie potrafił porzucić swoich skarbów. Odszedł zasmucony, ale Pan Jezus stawiał sprawę jasno – jeśli już wolności(!) zdecydujesz, że chcesz pójść za Mną, to twoje życie musi się zmienić. Nie ma innej możliwości.

To bynajmniej nie wybrzmiało w słowach „Róbta, co chceta”… Gdyby chociaż ks. Boniecki – którego naprawdę darzę estymą – dookreślił to nihilistyczne wezwanie Owsiaka i powiedział „Kochaj i rób, co chcesz”… Z okładki najnowszego „Tygodnika Powszechnego” wybrzmiewają słowa św. Augustyna w pełni, dlaczego zabrakło tego w Kostrzynie?

Nie chcę oceniać ks. Bonieckiego, bo nie znam jego intencji, ale obserwując od dłuższego czasu jego wypowiedzi mam wrażenie, że po prostu chodzi o to, by przypodobać się jakiemuś środowisku, wypaść na fajnego gościa, który nie zamierza nikomu zwracać uwagi, wręcz przeciwnie! Poklepie po plecach i pochwali „miłego, spokojnego człowieka”.

Tak, wiem, „czepiam” się znowu Nergala, ale jakoś szczególnie uwierają mnie wypowiedzi ks. Bonieckiego o gościu, który drze Pismo święte i wrzeszczy „żryjcie to gówno” albo wyśpiewuje ze sceny „Chwała mordercom św. Wojciecha”. Absolutnie, nie mam na myśli tego, że „prawdziwy” kapłan powinien splunąć na Darskiego i nie podać mu ręki. Nie o to chodzi! Nikt przecież nie chce podpalać stosów dla lidera Behemotha… Ks. Boniecki może się przyjaźnić z kimkolwiek tylko zechce, to jego wolna wola. Może nawet mówić o kimkolwiek, że to „spokojny, miły człowiek”. Ale kiedy publicznie nawołuje, by Kościół zostawił Nergala w spokoju, to zapala mi czerwona lampka. Hola, hola, a może by tak Nergal zostawił Kościół w spokoju? Wystarczy spojrzeć, co było najpierw? Kościół urządził „nagonkę” na Darskiego czy może lider Behemotha swoimi kolejnymi występami prowadził podjazdową wojenkę z Kościołem, na którą ten w końcu musiał zareagować?

Staram się zrozumieć motywacje ks. Bonieckiego – chce pokazać się jako kapłan z ludzką twarzą, który nie potępia, nie epatuje jakimś negatywnym przesłaniem, wrogością, ale jest… no właśnie, „miły i spokojny”. Podobnie, jak ci, którymi się otacza. Choćby to był Nergal czy Kuba Wojewódzki, który o Piśmie Świętym mówił ostatnio w „Polityce”: „Nie nazwałbym jej nigdy księgą życia, którą się kieruję, bo tam jest tyle nienawiści, przemocy, seksu, brutalności. Jak mi poseł w parlamencie mówi mi, że on się nią kieruje, to ja zawsze go odsyłam do szowinizmu, mizoginii, czyli nienawiści do kobiet”. W najnowszym „TP” ks. Boniecki chwali Wojewódzkiego za wypowiadanie się na Woodstocku „z szacunkiem i umiarem” o religii…

Zastanawiam się, co jeszcze musieliby zrobić panowie tacy, jak Nergal czy Wojewódzki, żeby przestali być już tacy „mili”… Najwyraźniej, dla ks. Bonieckiego kpienie z religii, Pana Boga, Kościoła to jednak za mało…

Marta Brzezińska-Waleszczyk