Pierwsza refleksja w sprawie islamu jest zupełnie banalna. Polaków sprawy tej ponad miliardowej społeczności tak naprawdę niewiele obchodzą. Skąd taki wniosek? Wiadomości na jej temat zajmują całkiem sporą część serwisów informacyjnych w naszym kraju. Trudno się temu dziwić – Bliski Wschód jest obszarem zapalnym dla wielu konfliktów, eksplozje ludzkich emocji i tragedie ludzkie także nie są szczególnie rzadkie w tamtejszej kulturze. Każde miejsce, gdzie coś się dzieje, przyciąga wzrok mediów niezależnie od kontekstu kultury, w jakiej „to coś się dzieje”. Jednak my Polacy niespecjalnie reagujemy nawet na najgroźniejsze pomruki tego świata. Innym potwierdzeniem, nieco paradoksalnym, naszego braku zainteresowania tym „nie naszym światem” są reakcje, jakie w Polsce okazujemy przy okazji powracających raz po raz informacji o muzułmanach chcących wybudować meczet. Wspominam o tym, ponieważ zupełnie niedawno ogłoszono plan wybudowania niewielkiego miejsca modlitwy w warszawskich Włochach przy ulicy Dymnej. Sprawa ta nie wywołała medialnej awantury jak inne, ale to nie znaczy, że nie można było być świadkiem sporów i dyskusji na jej temat, a szerzej na temat społeczności muzułmańskiej – także w perspektywie światowej. Dlaczego takie wydarzenie potwierdza rzeczywisty brak zainteresowania? Ponieważ pierwszą reakcją na możliwość powstania prawdziwego meczetu jest pewien rodzaj zdziwienia – zupełnie jak gdybyśmy mieli do czynienia z przybyszami z innej planety, którzy właśnie wylądowali w naszej dzielnicy. Nie jest to wcale z mojej strony przygana – w końcu praktycznie całe nasze społeczeństwo jest w pewien sposób chrześcijańskie, jeśli nie katolickie. Elementem tej pierwszej reakcji jest także uruchomienie się głównych scenariuszy wyobrażeniowych, jakie otrzymujemy w przekazie medialnym na temat islamu. Mają one charakter zapośredniczony i wybiórczy. Nie chodzi tylko o to, że nie znamy żadnych muzułmanów osobiście, czy że nie jesteśmy otwarci kulturowo i nie szukamy takiego kontaktu. Po prostu nie wydaje nam się możliwe, by świat islamu na poważnie mógł zaistnieć w Polsce. Jednak on istnieje i prawdopodobnie w pewnej określonej proporcji będzie się pojawiał coraz częściej. Charakterystyczny w tym kontekście był fakt, że to Polacy najbardziej ze wszystkich większych narodów europejskich lekceważyli możliwość ataku terrorystycznego na swój kraj – czy to po tragedii WTC, czy po zamachu na metro madryckie.

Wróćmy do stereotypów. „Obecność islamu” uruchamia w naszych dyskusjach dwa podstawowe scenariusze myślenia. By to zobrazować, nie wprost odniosę się do wymiany opinii, w której brałem niedawno udział. Mamy albo wspaniałych dobrych muzułmanów, albo strasznych terrorystów. Stereotypy zawsze grają swoją rolę dyskursywną – pierwszy z nich ma obnażać nasz brak tolerancji, hipokryzję, zaściankowość, drugi przekonanie o kryzysie Zachodu, a także globalnym i dziejowym zagrożeniu chrześcijaństwa. Chodzi więc w obu przypadkach bardziej o nas, Polaków, niż o samych muzułmanów. Gdzie znajdujemy takie scenariusze? W drugim przypadku wydaje się to bardziej oczywiste - każdy z nas ma przed oczyma wydarzenia z września 2001 roku, czy nieskończoną ilość ujęć telewizyjnych, w których rozbudzony emocjonalnie tłum „gdzieś na Bliskim Wschodzie” pali kukłę, depcze flagę – do tego jeszcze bardziej uświadomieni dołożą dane demograficzne i niezwykłą płodność narodów islamskich w porównaniu z Europą. Na pierwszy rzut oka trudniej jest z „kliszami” pokojowymi, ale przecież nie aż tak bardzo. Zupełnie niedawno „zwykłych muzułmanów” oglądaliśmy w filmie „Ludzie Boga”, o którym zresztą pisałem pozytywnie na łamach tego portalu. Prawie każdy zaangażowany w życie kościelne słyszał lub sam brał udział w spotkaniu międzyreligijnym, gdzie muzułmanie w najlepszej wierze mówili o pragnieniu pokoju. W gruncie rzeczy dłuższa refleksja skłania mnie do myśli, że film „Ludzie Boga” ten element rozdwojenia umysłowego w polskim odbiorcy pogłębia. Otrzymujemy zatem obraz naszych wyobrażeń, które w przedziwny sposób spotykają się z XVIII-wiecznymi historyjkami pedagogicznymi, gdzie „tubylec” z „Czarnego Lądu” musiał być albo „dobrym dzikusem”, albo „ludożercą”. Co więcej jedno i drugie było w pewnej mierze prawdziwe, ale także, nie zapominajmy, marginalne wobec całej strefy pośredniej różnych odcieni ludzkiej egzystencji, form życia. Podobnie jest także z islamem – stopień zaangażowania religijnego, politycznego etc. jest różny.

Niestety, wśród tych odcieni bardzo wyraźnie widzimy znaki alarmujące, poczynając od nieprzestrzegania prawa naturalnego w kwestii małżeństwa, czy życia rodzinnego, przez praktykowane nawet w Europie prawo do zemsty, które szczególnie uderza w kobiety i konwertytów, aż po prześladowanie chrześcijan przez muzułmanów w wielu krajach świata. Islam, pomimo zapewnień różnych imamów, trudno z tej perspektywy uznać za religię pokoju. Dialog z islamem jest jednostronny i w praktyce bezskuteczny, tak duża jest liczba szkół i nauczycieli, którzy prezentują swoje własne stanowisko i interpretację Koranu. Muzułmanie chętnie mówią o prawach mniejszości religijnych tam, gdzie sami są w mniejszości, jednak w krajach muzułmańskich trudno o jakiekolwiek ustępstwa. W wielu sytuacjach chrześcijanie są przez muzułmańską większość pozbawieni podstawowych praw. Dyskryminacja prawna trwa nie tylko w Afganistanie, który stał się symbolem terroryzmu, ale w spokojnych emiratach, rzekomo sojuszniczych wobec tzw. Zachodu, jak Arabia Saudyjska. Faktyczne serce islamu bije właśnie tam. Zakaz wszelkich postaci kultu, posiadania Pisma Świętego, brak kościołów, zakaz publicznego pokazywania krzyża. Raport organizacji „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” (Kirche in Not) potwierdził, że chrześcijanie są najbardziej prześladowaną grupą religijną na świecie. Co roku z przyczyn religijnych zabijanych jest 170 tysięcy chrześcijan. W wielu krajach islamskich chrześcijanie są obywatelami drugiej kategorii – przejście na chrześcijaństwo zagrożone jest karą śmierci. Antychrześcijańska propaganda głoszona jest w meczetach. To rzeczywistość, która nie wpisuje się w margines, jaki stanowią wyidealizowane obrazy „dobrego muzułmanina” i „terrorysty”.

Dlatego wcale nie dziwią pomysły, by muzułmanie europejscy ponosili część odpowiedzialności politycznej za wyczyny swoich braci na Bliskim Wschodzie. Refleksja chrześcijan nie powinna się ograniczać jedynie do szukania winy w sobie. To najprostsze, uruchomić sieć wyobrażeń postkolonialnych, krucjatowych i za objawy agresji innych ludzi obwiniać samych siebie. Jednak pamięć chrześcijańska powinna sięgać dalej niż zideologizowanie historii koegzystencji pomiędzy Europą i resztą świata. Przykład cywilizacji chrześcijańskiej w Afryce Północnej z pierwszych wieków naszej ery, która przestała w całości istnieć razem z najazdem islamskim, nie nastraja dobrze. Problemy z islamem trwają od samego początku jego istnienia i nie mają związku z zasadniczymi cechami religii chrześcijańskiej, kultury europejskiej, czy późniejszą historią. Powtarzana jest narracja czyniąca z krucjat główny grzech przeciw islamowi. W dużej mierze jest jednak tak, że to chrześcijanie dali sobie wmówić jakieś szczególne poczucie winy. Trzeba mieć świadomość, że były one elementem procesu historycznego zapoczątkowanego przez wojny pierwszych kalifów w VII wieku, które zniszczyły być może najwartościowszą część cywilizacji chrześcijańskiego Zachodu - czyli Afrykę Północną właśnie i zagroziły samemu sercu Starego Kontynentu. Najsilniejszą nawałę odparto w VIII wieku w dwóch bitwach: pod Konstantynopolem i pod Poitiers – głęboko na terenie dzisiejszej Francji. Krucjaty były (przy wszystkich do nich zastrzeżeniach) elementem odruchu obronnego, jaki w Europie wytworzył się wobec wrogiego i ekspansywnego islamu. Ostatecznie chodziło o obronę najświętszych miejsc wiary chrześcijańskiej przed zalewem brutalnego przeciwnika. O tym „defensywnym” charakterze krucjat zupełnie dziś się zapomina. Interesująco pisał o tym Dom Calvet w swojej książce Jutro chrześcijaństwa: „Czym jest krucjata? Wielu współczesnych historyków zgodnie określa krucjatę jako czyn braterskiego miłosierdzia, niosący zbrojną pomoc w obronie prześladowanej wiary. […'/> W XII i XIII wieku krucjaty były aktem miłosierdzia politycznego, reakcją na agresję islamu. Chrześcijański świat musiał chronić pielgrzymów, kupców, misjonarzy, kościoły; walka zbrojna była ostatnią deską ratunku. Choć, jak wszystko co ludzkie, krucjaty ucierpiały z powodu grzeszności ludzi, z samego założenia były dobre i konieczne.”

Przyglądając się powyższym historycznym przykładom i interpretując je z „serca” cywilizacji chrześcijańskiej moglibyśmy wyciągnąć wnioski dotyczące dnia dzisiejszego. Nie byłoby nic niechrześcijańskiego, gdyby chrześcijańskie państwo ograniczało muzułmańskich obywateli na swoim terytorium wywierając w taki sposób presję zarówno na społeczność międzynarodową, jak i presję na swoich islamskich obywateli. Ci mieliby wtedy być może motywację, by wpływać na świat "panislamski". Nie chodzi o postulat ograniczania kultu - to uznajemy za prawo człowieka, ale na przykład o zakaz prozelityzmu i poszerzania bazy materialnej, czyli budowania nowych meczetów. Innym rozwiązaniem mogłoby stać się koncesjonowanie islamu przez państwo, na przykład poprzez wyłączną akceptację tych organizacji islamskich, które zrzeszają polskich Tatarów, a ograniczają grupy napływowe o nieznanym pochodzeniu, tożsamości, finansowaniu. Doprawdy - dopóki islam nie będzie w „swoich” krajach przestrzegać choćby najbardziej elementarnych praw chrześcijan do kultu, ze zdumieniem i niezgodą powinniśmy przyjmować przyzwolenia na budowę nawet najmniejszego meczetu. I tak, prawdopodobnie nie znam osobiście żadnego muzułmanina, ale też w moich uwagach nie chcę przekazać nic osobistego. Powinniśmy interesować się islamem choć odrobinę, by przestać w sporach mówić tylko o sobie, ale także próbować wpływać na los chrześcijan w świecie. Oczywiście trudno to sobie wyobrazić dziś w katolickim kraju, gdzie w parlamencie dominują dwie rzekomo prawicowe, konserwatywne i chadeckie partie, z których żadna nie potrafi zadbać nawet o odbudowę cywilizacji chrześcijańskiej w Starej Europie. Żadna z nich nie jest tak naprawdę tym zainteresowana. Dlatego nie będzie raczej nowego Poitiers i nowego Konstantynopola, a szkoda.

 

Tomasz Rowiński (1981) – historyk idei, redaktor „Christianitas”, współpracownik Wydawnictwa M.

/