Takich jak on było niewielu. Przez okres wojennego września, a następnie okupację i co najważniejsze, przez Powstanie Warszawskie, przeszedł jak burza. Z najgorszych opresji udawało mu się wywijać, a w chwilach całkowitego zagrożenia życia, szczęśliwa gwiazda filuternie mrugała do chłopaka, wskazując mu kierunek działania. Zawsze właściwy.

Wśród żołnierzy utarło się przekonanie, że warto trzymać się „Wypada”, bo jemu się nic nie staje, co dawało szanse przeżycia również towarzyszom powstańczych zmagań.

 Rany, których doświadczył, okazywały się na tyle błahe, że nie zagrażały życiu, chociaż wszędzie wokół trup słał się gęsto.

 Tak było aż do końca, do czasu opuszczenia Warszawy. Zdawało się już, że szczęśliwa passa utrzyma się na dłużej, ale niestety. Przez gorliwych współpracowników sowieckich służb, ludzie tacy jak Kieżun nie mieli szans na spokojne życie w nowej, powojennej rzeczywistości. Ustrzec się przed rodzimymi zdrajcami  było rzeczą niebywale trudną, a nawet niemożliwą.

Nowe władze z zaciekłością tępiły przejawy jakiejkolwiek niezależności a głosząc hasła o demokracji i swobodach obywatelskich, równocześnie trzebiły społeczeństwo likwidując, co bardziej niepokorne wobec propagandy, jednostki.

 Do takich osób należał Witold Kieżun. Inteligentny, szeroko ustosunkowany, wszechstronnie wykształcony, skoligacony z wieloma wpływowymi ludźmi, a nade wszystko, otoczony nimbem zasłużonej legendy, stał się zagrożeniem dla ugruntowującej się nowej rzeczywistości. To nie tacy ludzie jak Kieżun mieli stać się podwalinami  socjalistycznego społeczeństwa. Jego świat miał się skończyć raz na zawsze.

 Kiedy nagle, wprost z krakowskiej ulicy, trafił do enkawudowskiego aresztu, nie miał pojęcia, że sowieckie służby  działały precyzyjnie, a jego tożsamość od dawno była już rozpoznana i oceniona.

 Jako zasłużony uczestnik PW i czynny akowiec, był skazany na zagładę. Na nic zdały się próby wybronienia się, tak doskonale opanowane przez lata konspiracji. Sowieci byli nieugięci i pewni swego. Dobrze poinformowani i świadomi znaczenia pojmanego oficera.

Celem represji było pozyskanie kolejnego tajnego współpracownika, za pośrednictwem którego, planowano skuteczniej zwalczać siły reakcyjne polskiego podziemia .

 Witold Kieżun nie uległ. W efekcie, wraz z innymi, podobnymi do siebie ludźmi, zapędzony został do składu towarowego, który powlókł się na najdalsze rubieże Sowieckiego Sojuza. Podzielił los tych spośród Polaków, którzy otwarcie stawali na drodze rozlewającej się fali bolszewizmu.

Gehenna, jaką przeszedł Witold Kieżun, nie różni się zbytnio od znanych powszechnie, najtragiczniejszych losów innych zesłańców. Można tylko powiedzieć, że cudem przeżył ten koszmar. Był moment, kiedy uznany za trupa spoczął na pryzmie innych nieboszczyków. Tylko przypadek sprawił, że nie rzucono go wraz z nimi do wspólnej mogiły na pustynnym ustroniu. Kiedy myślał o odebraniu sobie życia, a jedyną obawą była ta, czy zdoła uczynić to samodzielnie, bo choroba i wycieńczenie odebrały mu władzę w członkach, zdarzyło się coś nieprawdopodobnego.

 Był  1 sierpnia! Wspomnienie rocznicy sprawiło, że zebrał się w sobie i zapragnął przeżyć! Za wszelką cenę. Dla tamtych, którzy polegli. Dla Sprawy! Nie dać się Ruskim, tak, jak nie dał się wtedy Szkopom!

 I przeżył! Czepiając się kijów uczył się na nowo chodzić, a determinacja sprawiła, że  z dnia na dzień nabierał siły i przekonania, że się uda.

 W Polsce czekała na niego matka. Kiedy jeden z uwolnionych przez Sowietów zesłaniec odwiedził nieszczęsną, by zakomunikować  jej, iż syn zmarł , złamany ciężką chorobą i nieludzkimi warunkami, ona nie uwierzyła. Wolała zaufać  snom, a te, dawały nadzieję.

 Wkrótce Witold Kieżun wrócił do kraju. Szczęśliwa gwiazda znów sobie o nim przypomniała. Stare znajomości, często przypadkowe i na pozór bez znaczenia, po latach  zaowocowały falą sprzyjających okoliczności. Potem wyjechał za granicę, zrobił karierę, a kiedy Polska wyrwała się z radzieckich okowów, wrócił do ojczyzny.

Żyjąc poza granicami, zawsze bacznie przyglądał się wszystkiemu, co działo się w kraju. Obracając się w kręgach osób wpływowych i liczących się w świecie polityki zagranicznej ,nabierał obiektywnego  stosunku  do przemian zachodzących w Polsce.

 Teraz, bogaty w doświadczenia i świadomy politycznych realiów transformacji, nie pozostał bierny, dzieląc się swoją wiedzą z rodakami w kraju.

 Jego książki i prelekcje wywołały niemałe zamieszanie w polskim świecie polityki. Profesor bez ogródek wskazywał błędy i patologie okresu przemian, a nieudolnych transformatorów nazywał po nazwisku.

 Osoba profesora Kieżuna, poprzez legendę powstańczą, która na nowo zajaśniała wraz ze wzrastającym z roku na rok hołdzie oddawanym bohaterom tego zrywu, rozbłysła popularnością. Bohaterski porucznik „Wypad” uśmiechał się szeroko z okładek najpoczytniejszych czasopism.

Wizerunek dzielnego, sympatycznego i przystojnego, Powstańca, stanowił opokę, na której budował się autorytet profesora Witolda Kieżuna.

 Kiedy już zdawać się mogło, że nic nie przesłoni jasnego blasku chwały i popularności, nagle, niczym niezapowiedziany atak artylerii najcięższego kalibru, w ten żywy pomnik, ideał – Ikonę Powstania Warszawskiego, sypnął grad pocisków.

 Człowiek, który pogardzał zdrajcami, a godność  cenił sobie nadzwyczaj wysoko, sam okrzyczany został konfidentem!

 I tylko jedno pytanie nasuwa się natrętnie: kiedy i gdzie? Bo przecież nie w Krakowie, gdzie NKWD złamać go nie mogło i bezradnie zemściło się posyłając krnąbrnego młodzieńca na pewną śmierć na nieludzkiej ziemi?

 A może tam, na tych zapluskwionych deskach w pustynnym baraku?  Nonsens. Inaczej  traktuje się konfidentów. On, przecież, omal nie umarł!

 Wrócił dzięki ludziom, którzy wstawili się za nim. Wyżebrała to u nich matka „Wypada”. Byli wpływowi i wpisani w socjalistyczne układy. Witold Kieżun nie ukrywał tego faktu nigdy. Można posłuchać jego wspomnień o tych sprawach:

Matka Witolda Kieżuna nie uwierzyła słowom człowieka, który twierdził, że widział jej syna martwego. Czas pokazał, że miała rację.

Ja, z kolei, nie wierzę, że  Witold Kieżun mógłby zdradzić ideały, którym poświęcił swoją młodość.

I czekam. Ciągle czekam na wyjaśnienie tej haniebnej sprawy. Wszak wiadomo, że „Wypadowi nic się nie staje, bo on ma cholerne szczęście!”

Panie Profesorze, proszę się trzymać! Serdecznie pozdrawiam!

matka trzech córek

Źródło: http://niepoprawni.pl