Na międzynarodowym zjeździe pod znaczącym tytułem Totalitarian Groups and Cultism, który odbył się w Barcelonie w kwietniu 1993 roku, hiszpański socjolog Alberto Moncada na końcu gwałtownego j'accuse przeciwko Opus Dei postulował jej „dołączenie do listy sekt niebezpiecznych dla dzieci". [...] Profesor Moncada z zadowoleniem obwieścił założenie w Pittsfield, w stanie Massachusetts, „sieci" poświęconej wyłącznie walce z Opus Dei na całym świecie.

 

 

Wiele sekt - jedna Prałatura

 

Opus Dei - atakowane „z zewnątrz" w nieustannych kampaniach i doniesieniach prasowych, straszone możliwością zakazu prowadzenia działalności, do którego próbowano doprowadzić posuwając się nawet do zapytań poselskich w tej sprawie; krytykowane „od wewnątrz" przez katolików oskarżających je o „integryzm przedsoborowy" (za jego ewangeliczny radykalizm) i o „dążenie do restaurazione" (za wierność nauczaniu papieskiemu) - jest celem ataków ruchów „do walki z sektami" (na całym Zachodzie, ale przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych).


Nawet katolicy nie wiedzą zbyt wiele na temat batalii, jaka toczy się wokół tej pierwszej w dziejach Kościoła katolickiego Prałatury personalnej. Warto powiedzieć o tym teraz, żeby zrozumieć, o jak wysoką stawkę toczy się gra.


Nie umiałbym przedstawić tego dobrze i dokładnie, zatem przytoczę Wam słowa dotyczące owej sprawy zapisane przez włoskiego eseistę Massima lntrovigne, na polu międzynarodowym jednego z najlepszych znawców współczesnego dzikiego rojowiska „nowych religii", zjawiska zaprzeczającego comme d'habitude - temu, co przepowiadali „eksperci": socjologowie, futurolodzy, a także teologowie i różni specjaliści w kwestiach religijnych, nie wyłączając księży i biskupów.


Nie zapominajmy jednak, jaka jest najtrafniejsza definicja „eksperta": „to ktoś, kogo głównym zadaniem jest regularne tłumaczenie (za opłatą), dlaczego on sam i jego koledzy pomylili się w swoich przewidywaniach".


W naszym przypadku owi specjaliści od opowiadania głupstw podanych w naukowym „opakowaniu", w latach 50. i 60. (ale i później), sformułowali teorię na temat „zaniku sacrum w cywilizacji przemysłowej". Zapewniali, że przyszłość będzie „świecka", zaklinali się, że w postmodernistycznej kulturze technologicznej nie ma miejsca na wymiar religijny.


Wśród wielu innych pojawił się słynny biblista niemiecki Rudolf Bultmann, który już w latach 20., pod wrażeniem galenitowych odbiorników radiowych i elektrycznych żarówek zasilanych z sieci doprowadzonej do domu, zawyrokował, że człowiek mogący kręcić gałkami i słuchający głosu na odległość oraz korzystający ze sztucznego światła, nie może traktować poważnie Pisma Świętego. W ten sposób z naiwnej fascynacji postępem teutońskiego mola bibliotecznego wzięło swój początek „demaskowanie" Ewangelii, oczyszczanie ze wszystkiego, co nie miałoby podstaw „naukowych" i „racjonalnych" w rozumieniu z końca XIX wieku. Jeszcze dzisiaj w zapóźnionych klerykalnych „wylęgarniach myśli" bierze się na serio tę bultmanowską karykaturę – istniejącego tylko w teorii „człowieka nowoczesnego".

Św. Josemaría Escrivá

Zdarzyło się oczywiście coś zupełnie innego niż przewidywano. Na Wschodzie, gdzie poczyniono największy w historii wysiłek, aby wykorzenić z serca człowieka wiarę w Nadprzyrodzone i nawrócić go na ateizm materialistyczny, cel ten nie został osiągnięty, a sama próba zakończyła się zupełnym fiaskiem również dlatego (a może przede wszystkim), że społeczeństwa nie chciały zrezygnować z wyznawania religii. Co więcej, wbrew wszelkim teoriom była ona dla nich źródłem nie „alienacji", ale zaangażowania, także socjopolitycznego.


Nie zapominajmy o tym, co często próbuje się przemilczeć: początek końca bloku marksistowskiego ma konkretną datę - sierpień 1980 roku, kiedy robotnicy Stoczni Gdańskiej zabarykadowali się w zakładzie - symbolu władzy komunistycznej (nieprzypadkowo noszącym imię Lenina) i rozpoczęli pierwszy - zaznaczam: pierwszy - strajk, którego władza nie miała odwagi stłumić siłą po raz pierwszy od tylu dziesiątków lat w krajach rządzonych przez reżim marksistowski. Na bramach robotnicy zawiesili dwa wizerunki, które pokazane przez telewizję, wywołały szok zachodnich „postępowców": Matki Boskiej Częstochowskiej i „ich" papieża, wybranego dwa lata wcześniej, który latem 1979 roku odwiedził ojczyznę, przez co udowodnił, po czyjej stronie w ustroju „ludowym" opowiada się społeczeństwo. Zdjęcia bram zabarykadowanej stoczni, „chronionej" przez Matkę Bożą i papieża, uchylane tylko po to, żeby wśród ogólnego aplauzu wpuścić do środka kardynała czy biskupów; zdjęcia robotników stojących w kolejce do spowiedzi udzielanej przez siedzących na taboretach między halami księży w sutannach i z fioletowymi stułami - wszystko to (a dobrze zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto przez całe tygodnie w telewizyjnych wiadomościach oglądał takie obrazy) obaliło utarte wyobrażenia, pozornie niepodważalne, i spowodowało porzucenie mitów ideologicznej „nowoczesności".


Na Wschodzie zamiast przepowiadanego „zeświecczenia", wbrew wszelkim przewidywaniom, miał miejsce niespotykany dotąd „wybuch" sekt, Kościołów, Kościółków, mniej lub bardziej ezoterycznych zakonów, orientalizujących kultów o setkach nazw i robiącej wrażenie liczbie adeptów, często sfanatyzowanych. Co pewien czas zdarza się jakaś rzeź, zabójstwo rytualne, skandal seksualny czy podatkowy. Potwierdza to ostatecznie diagnozę Gilberta K. Chestertona: „Problem współczesnego człowieka nie polega na niewierze w nic, ale przeciwnie, na wierze we wszystko".


Świadkowie Jehowy, mormoni, krisznaici, scjentolodzy, Dzieci Boże, New Age, mooniści - te znane dosyć dobrze nazwy grup mających licznych zwolenników również we Włoszech (na przykład Świadkowie Jehowy są drugim co do liczebności po katolikach wyznaniem na Półwyspie) nie są niczym innym, jak lepiej widocznymi punktami wśród mnóstwa innych, będących obiektem badań Massima lntrovigne, o którym już wspomniałem. Wynika z nich między innymi, że również Opus Dei bywa zaliczane do nurtu „nowej religijności", która ma wielu zagorzałych zwolenników, ale i równie licznych nieprzejednanych, nie mniej fanatycznych przeciwników.


Posłuchajmy więc lntrovigne'a. Zamieszczam dosyć długi cytat, nad którym - moim zdaniem - warto się zastanowić. W rzeczywistości niewiele wie się o tych sprawach, a dotyczą one coraz większej liczby osób. Można powiedzieć, że na Zachodzie każdy ma krewnego, przyjaciela czy przynajmniej znajomego zaangażowanego w jakiś sposób w „mistyczną eksplozję", poprzedzającą XXI wiek, wiek przepowiadanej „dokonanej sekularyzacji".


Oddajmy głos naszemu ekspertowi: „Wobec mnożenia się nowych religii 0 wielu aspektach - szczerze mówiąc  dyskusyjnych, pojawiają się zjawiska przeciwne, określane jako 'ruch do walki z sektami', będące ze swej strony przedmiotem szeroko zakrojonych badań socjologicznych i psychologicznych. Tego rodzaju analizy ujawniły, że 'ruch do walki z sektami' (Anticult Movement) przeciwstawiający się nowym religiom, określanym jako 'kulty niszczące osobowość', kładący nacisk na hipotezę o 'praniu mózgu' i żądający od państwa stanowczej interwencji, jest zjawiskiem zupełnie odrębnym w stosunku do grup walczących z nowymi religiami, począwszy od religii 'oficjalnej', 'historycznej', mającej przewagę liczebną.


Wystąpienia przeciwko 'sektom' mogą sprawiać wrażenie jednolitego zjawiska, ale w rzeczywistości wygląda to inaczej. Uważniejszy obserwator dostrzeże dwa odrębne nurty, rodzące się z odmiennych źródeł, o rozbieżnych interesach, co przejawia się w zachodzących co jakiś czas starciach.

Jan Paweł II i następca św. Josemarii bp. Alvaro del Portillo

Z jednej strony znajduje się tradycyjna awersja tradycyjnych Kościołów i wspólnot, formułujących osąd o charakterze przede wszystkim doktrynalnym. Taki osąd zakłada istnienie jednej prawdy, także w sferze religijnej, do której człowiek, choć z trudem, może się w pewien sposób odwołać. Istnieją zatem kryteria prawdy i wartości, w których świetle nowe religie mogą być badane i poddawane ocenie.


Tego rodzaju krytyce rodzącej się w kręgach religijnych bardziej przeciwstawia się niż przyklaskuje 'ruch do walki z sektami' (wywodzący się zazwyczaj spoza środowisk religijnych), który rodzi się ze społecznego protestu przeciwko nowym religiom i tak naprawdę proponuje krytykę wszystkich 'silnych' doświadczeń religijnych, bez względu na to, czy dotyczą one religii większościowych, czy mniejszościowych. Podczas gdy krytyka - nazwijmy ją - 'religijna' nowych religii uwypukla dyskusyjne aspekty 'sekt' w imię prawdy i wartości, Anticult Movement przeciwnie, uważa za 'sekciarstwo' odrzucenie relatywizmu i upieranie się, że również na polu religijnym istnieje tylko jedna prawda".


lntrovigne dochodzi do następujących wniosków: „Motywacje ideologiczne występujące w tej polemice nie są łatwe do określenia. Łatwo ją sprowadzić z jednej strony do krytyki sekt, z drugiej - do krytyki religii w ogóle. W oficjalnym biuletynie jednej z głównych europejskich organizacji Anticult Movement – ADFI (Stowarzyszenia Obrony Rodziny i Jednostki) Alain Woodrow, Francuz, jeden z największych działaczy ruchu, napisał ostatnio, że 'a priori nie istnieje żaden powód, aby być bardziej pobłażliwym wobec Kościołów niż wobec sekt'. Na temat chrześcijaństwa Woodrow pisze ostatnio na przykład, że 'w swojej długiej historii [...] Kościół chrześcijański - katolicki, prawosławny i protestancki - był oskarżany o takie same ekscesy, o jakie teraz oskarża się sekty...' Choć, dodaje Woodrow, 'po ostatnim Soborze Kościoła katolickiego trzeba przyznać, że klimat się bardzo zmienił' i że 'sekciarski duch kontrreformacji wreszcie umarł'".


W szczególności cieszy Woodrowa, że 'posty i inne formy ascezy praktycznie zanikły, a regulaminy wewnętrzne seminariów i zgromadzeń religijnych po Soborze uległy złagodzeniu'. Po spełnieniu tych warunków nasz autor może powiedzieć, że Kościół katolicki nie jest 'sektą'. Można sobie jednak zadać pytanie, jak ruch osądzi zjawiska - istniejące cały czas wewnątrz Kościołów i większościowych wspólnot - w których 'posty i inne formy ascezy' wcale nie zanikły, podobnie jak 'uczenie się katechizmu na pamięć', 'duch kontrreformacji' i idea utworzenia 'jednego prawdziwego Kościoła'. Jest to tradycyjna, typowa krytyka Kościoła katolickiego i innych doświadczeń religijnych chrześcijaństwa, wywodząca się z pewnych środowisk o ideologii laickiej. Przejąwszy jednak taką zasadę krytyki 'sekt', ryzykuje się zatarcie granic pojęć 'sekt' i 'nowych religii' (w odróżnieniu od religii tradycyjnych) i sprowadzenie dyskusji do ogólnej polemiki antyreligijnej'".


 lntrovigne pisze dalej w ten sposób: „Czołowy przedstawiciel 'laickiego' ruchu do walki z sektami napisał zresztą, że 'między Kościołami a sektami istnieje jedynie różnica stopnia i miary', a nawet, że 'z prawnego punktu widzenia różnica między nawróceniem a praniem mózgu jest trudna do uchwycenia'".


Tu docieramy do tego, co nas najbardziej interesuje: „Z tego punktu widzenia, zważywszy, że ruch do walki z sektami kieruje swoje ataki pod adresem zjawiska takiego jak Opus Dei, pełnoprawnie należącego do świata katolickiego, można spodziewać się w przyszłości - po wyjaśnieniu pewnych nieporozumień - pogłębienia się podziału pomiędzy religijną krytyką nowych religii (we Włoszech, zwłaszcza w środowiskach katolickich) opartą na podstawie doktrynalnej prawdy o wartości (zazwyczaj nieufnej wobec interwencji państwa na polu religii) oraz atakami środowisk laickich, wymierzonymi przeciwko 'sektom' i 'sekciarstwu', stanowiącymi skutki odrzucenia możliwości istnienia jakiejkolwiek prawdy religijnej, 'starej' czy 'nowej'. Może to prowadzić do podejmowania prób objęcia sankcją prawną wszelkiego rodzaju 'mocnych' doświadczeń religijnych, czy to w obrębie religii tradycyjnych czy też alternatywnych".


Tyle Massimo lntrovigne.

W jasno zarysowanym przez niego obrazie Dzieło [skrót od Dzieło Boże – Opus Dei - przypis redakcji] wydaje się celem jednym z wielu. Tak naprawdę od wielu lat jest ono jednym z ulubionych celów Anticult Movements, co potwierdził w czasie naszego spotkania ten sam badacz: „W żadnej z ich gazet i czasopism nie brak nigdy artykułu zajadle krytykującego Opus Dei, czasem zakończonego wezwaniem do władz o postawienie go poza prawem. Ich 'koniem bojowym' jest skandal związany z używaniem włosiennicy, zalecanej również innym (w pewnych granicach, przy zachowaniu pewnych zasad) przez Błogosławionego Escrivę [Błogosławiony Josemaria Escriva, założyciel Opus Dei - przypis redakcji]. Anticults robią wrażenie ogarniętych obsesją włosiennicy, jak gdyby nie chodziło tu o wolny wybór wolnych, dorosłych ludzi, lecz przymus."


Na międzynarodowym zjeździe pod znaczącym tytułem Totalitarian Groups and Cultism, który odbył się w Barcelonie w kwietniu 1993 roku, hiszpański socjolog Alberto Moncada (jak mi powiedziano - „eks") na końcu gwałtownego j'accuse przeciwko Instytucji założonej przez jego rodaka Escrivę postulował jej „dołączenie do listy sekt niebezpiecznych dla dzieci". Szczególna to propozycja, jako że Dzieło przyjmuje (i to tylko na próbę) jedynie osoby, które ukończyły osiemnasty rok życia, a więc dziećmi z całą pewnością już nie są. Profesor Moncada z zadowoleniem obwieścił założenie w Pittsfield, w stanie Massachusetts, „sieci" poświęconej wyłącznie walce z Opus Dei na całym świecie.

 

Zdaniem Massima lntrovigne, „tym, co tak naprawdę przeszkadza i często bulwersuje w Opus Dei jest proces nawrócenia, który wiele osób przeżywa traktując 'zbyt poważnie' przesłanie Ewangelii jak na gust tych, którzy - dziś także w samym Kościele - chcieliby sprowadzić ją do etyki, moralności, wychowania obywatelskiego i zaangażowania socjopolitycznego możliwego do przyjęcia przez wszystkich".


Zaskakujące, że jednym z powodów, dla których walczy się z „kultami" - wrzucając do jednego worka także, jeśli nie przede wszystkim, Opus Dei – są nadużycia finansowe, jakich dopuszczają się przywódcy grup religijnych. Jest to - powtarzam - zaskakujące, ponieważ również z pozoru nieskazitelne Movements stały się, jak się wydaje, dochodowym interesem, nie mówiąc o tym, że działają poza prawem. Skutkiem tego „poszkodowany przez sektę" (którą często jest Opus Dei; prawdopodobnie w samej Hiszpanii, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, kilkudziesięciu aspirantów na członków padło ofiarą ich „leczenia" z zastosowaniem przemocy) zostaje schwytany, wciągnięty do furgonetki, przewieziony i zamknięty w tajnym mieszkaniu lub pokoju motelowym. Tam przystępuje się do „odprogramowania", w celu wyleczenia go z „prania mózgu", któremu jakoby został poddamy w „sekcie". Jednakże „odprogramowanie" (z wynikiem często niosącym rozczarowanie samym „ratownikom") kosztuje średnio 50 tysięcy dolarów, pokrywanych przez osoby, które poprosiły o interwencję movement-men, nierzadko poświęcającym się całkowicie wykonywaniu tego popłatnego zawodu.


Zdaniem wielu badaczy tego niepokojącego zjawiska upór, z jakim przedstawia się Opus Dei jako niebezpieczną sektę (co usprawiedliwia przymusowe „odprogramowanie"), jest skutkiem określonej strategii. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych ruchy do walki z sektami fermentują w środowiskach radykalnego protestantyzmu, liberalnego agnostycyzmu, fundamentalistycznego judaizmu lub „masoneryzmu", które wymknęły się spod kontroli i działają jako nie podlegające nikomu odłamy. Dla nich wszystkich prawdziwym wrogiem, z którym trzeba walczyć, jest Kościół katolicki.


Nie chodzi tu oczywiście o Kościół w niektórych krajach, osłabiony, niemalże pokonany przez „świat" z własnej woli [basso], jak gdyby przepraszał, że jeszcze żyje, nawet jedynie jako ekumeniczna „organizacja dobroczynna". Nie, walka toczy się z Kościołem Papieża, „twardego" Papieża reagującego na obowiązującą mentalność i przypominającego o wymaganiach Ewangelii, która w sposób nieunikniony dzieli i wywołuje sprzeciwy. Kościół, który zamiast dążyć do tego, co przyjemne, nie zapomina nigdy wywołującego niepokój (dla wielu osób nie do przyjęcia) napomnienia Chrystusa: „Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam" (Łk, 12,51).

Dzisiejszy prałat Opus Dei bp. Javier Echevarría

W ten sposób działalność owych środowisk przeciwko Opus Dei sięga znacznie dalej. Obrały sobie za cel ataków watykańskie centrum, w celu jego szkalowania zwraca się ją przeciwko Instytucji założonej przez Escrivę , która ze względu na swoją wierność nauczaniu papieskiemu uważana jest za rodzaj współczesnego, siejącego postrach Towarzystwa Jezusowego, zastęp nowych templariuszy, których rozgromienie doprowadzi do upadku ostatnie bastiony Rzymu.


Stąd pochodzi poparcie dla ruchów do walki z sektami udzielane im – czy jawnie, czy w sposób zakamuflowany - przez niektórych katolickich przeciwników Dzieła, przejętych przede wszystkim jedną rzeczą: aby nie wierzyć „za bardzo" i nie traktować „zbyt serio" paradoksów i radykalizmu Ewangelii. Jest to poparcie w pewnym stopniu masochistyczne, ponieważ większość tych osób to duchowni, którzy złożyli śluby czystości, ubóstwa, posłuszeństwa, a więc zaliczający się do zwalczanej grupy podlegającej „silnym" doświadczeniom religijnym. Oni także zaliczaliby się do kategorii „fanatyków" do „odprogramowania".


Całe to, często ignorowane, zakulisowe zamieszanie nie jest - jak widać - wytworem fantazji ani (Boże uchowaj!) popadaniem w powszechne doszukiwanie się, „kto za tym stoi", już wcześniej potraktowane z należytą ironią. To fakty i mechanizmy, które świadczą o pewnych zachodzących zjawiskach.


Miało miejsce pewne zdarzenie, które zaskoczyło każdego, kto nie znał prawdziwej stawki, o jaką toczy się ta gra bez zasad. Wy też przeglądacie prasę światową i wiecie, że prasa angielska nie poświęca zbyt wiele miejsca katolicyzmowi: sprawy papistów, hispanics, Irlandczycy, macaroni-eaters... W najlepszym wypadku barwny folklor jak z pocztówki: Szwajcar, lektyka papieska, wachlarze...


Zatem owa prasa, by użyć eufemizmu - roztargniona, przy okazji beatyfikacji Escrivy zamieściła na pierwszych stronach wypowiedzi prowadzące zaciekłą, kontynuowaną przez następne tygodnie, kampanię przeciwko planom Papieża. Udało się udokumentować fakt, że źródłem tych kampanii były związki zamieszczających je gazet (będących w posiadaniu środowisk silnie, często fanatycznie antykatolickich, o których już była mowa) z networks (najczęściej amerykańskimi) walki z sektami. Po nawet pobieżnym przejrzeniu wiadomości prasowych można dostrzec próbę przekonania czytelnika, że Papież - „wynosząc na ołtarze hiszpańskiego fanatyka, założyciela tajnego lobby, wylęgarni innych fanatyków" - nie tylko odkrył swoje prawdziwe oblicze wroga tolerancji spod znaku liberałów, ale też osłonił swoim autorytetem sfałszowany proces beatyfikacyjny, doprowadzony do końca tylko dzięki pieniądzom i być może szantażowi jakiejś tajemnej mocy.


Stwierdzono między innymi, że w zamian za nadanie swojemu założycielowi tytułu „Błogosławionego" Opus Dei zobowiązało się pokryć dziurę w budżecie Stolicy Apostolskiej, spowodowaną przez niebezpieczne spekulacje pewnego amerykańskiego biskupa pochodzenia litewskiego, noszącego historyczny tytuł „Horta z Kartaginy" (była to jedna ze starożytnych diecezji północnoafrykańskich zalanych przez islam), znanego jako dyrektor banku watykańskiego, o złowrogo brzmiącym nazwisku – Paul Marcinkus... Poza tym, według opinii teologów, w sprawie beatyfikacji i kanonizacji związanych z papieskąnieomylnością„skandal Escrivy" i „Operacja Opus Dei" pozbawiły wiarygodności sam dogmat. Sukces takiej kampanii przyczyniłby się do znacznego naruszenia „gmachu dogmatycznego" Kościoła katolickiego. Siekiera nie została przyłożona do gałęzi, ale do samego korzenia kościelnego drzewa.


Czas przejść do sedna sprawy: czym jest owo Opus Dei, które od samego początku, wszędzie gdzie działa, wzbudza tyle miłości i nienawiści? Jak narodziła się, jak rozwijała, jak jest zorganizowana ta organizacja stanowiącą prawdziwą „kość niezgody"?


Mógłbym odpowiedzieć natychmiast, że „narodziła się" w 1928 roku (zobaczycie, że cudzysłów jest tu konieczny, kiedy wam wytłumaczę, jak należy rozumieć w tym wypadku „narodziny"), a od 1982, czyli w siedem lat po śmierci jej założyciela, która nastąpiła 26 czerwca 1975, Societas Sanctae Crucis et Operis Dei, bo tak brzmi jej oficjalna nazwa, stała się pierwszą i do tej pory jedyną „Prałaturą personalną" w Kościele katolickim.


Po takim stwierdzeniu można spodziewać się naturalnej reakcji: no dobrze, a co to jest „Prałaturą personalna"?


Najdokładniejszą definicję znajdziemy w oficjalnych dokumentach: grubym tomie w czerwonej oprawie ze złotymi literami - Annuario Pontificio (Rocznik Papieski) - którego redakcja mieści się przy Sekretariacie Stolicy Apostolskiej.


Ta autorytatywna książka, znajdująca się na wszystkich „liczących się" stołach świata (od dzienników, przez ambasady aż po siedziby służb specjalnych...) mówi, co następuje: „Prałatury personalne to struktury prawne nie wpisane w podziały terytorialne, mające na celu czuwanie nad odpowiednim rozmieszczeniem kapłanów lub realizacją specjalnych inicjatyw duszpasterskich i misyjnych w różnych regionach i grupach społecznych".


Przypomnijmy, że propozycja powołania do życia tego rodzaju instytucji, nowej w historii Kościoła, która - jak się wydawało - w ciągu dwóch tysięcy lat swojej historii zdołała przeeksperymentować już wszystko w zakresie form kanonicznych, została przedstawiona na Soborze Watykańskim II, a zasady jej działalności określone są w innych dokumentach papieskich. Rocznik dalej podaje: „Stolica Apostolska może, po wysłuchaniu zainteresowanych Konferencji Episkopatu, powołać Prałatury Personalne i nadać im statuty. Prałaturom przewodzą prałaci, mogący tworzyć seminaria krajowe lub międzynarodowe i kształcić alumnów".


Żeby Was jeszcze trochę pomęczyć kościelnym żargonem, przytoczę, co watykański redaktor napisał na zakończenie: „Przewiduje się udział świeckich, na mocy umów z Prałaturą, w jej dzieło apostolskie. Obowiązujące przepisy kanoniczne przewidują ponadto zawarcie w statutach zasad, na jakich będą opierać się stosunki Prałatury z hierarchią lokalną Kościołów, na których terenie prowadzi ona, po uprzednim uzyskaniu zgody biskupa diecezji, działalność duszpasterską lub misyjną".


Język prawa kanonicznego. Tutaj konieczny, wręcz nieodzowny - w kwestiach dotyczących instytucjonalnego porządku Kościoła każde słowo zostało wyważone i poddane próbie dziesiątków, jeśli nie setek lat studiów, dyskusji, a zwłaszcza doświadczenia. We wspólnocie Kościoła życie zawsze wyprzedza prawo. Przysłowiowa watykańska powolność bierze się między innymi z odrzucenia „oświeceniowej" abstrakcji, z alergii na „ideologiczny" schematyzm, zgodnie z którym intelektualiści siedząc za biurkiem organizują rzeczywistość według własnych teorii i utopii.


Wracając do oficjalnej definicji „Prałatury" - dla nie wtajemniczonych brzmi owa bardzo tajemniczo.


Może wyda się jaśniejsza odpowiedź dana w pewnym wywiadzie przez biskupa Del Portillo na pytanie: „Co to jest prałatura personalna, a Prałatura Opus Dei w szczególności?". „Jest to hierarchiczna struktura w Kościele, łącząca duchownych i świeckich pod jurysdykcją prałata, w celu realizowania określonego zadania apostolskiego pośród zwykłych chrześcijan na świecie, ucząca jak przekształcić zwykłą pracę w modlitwę, okazję do spotkania z Bogiem".


Spróbujmy wytłumaczyć to raz jeszcze za pomocą definicji, która wydaje mi się najlepsza dzięki swojej zwięzłości: „Prałatura personalna jest programem apostolskim Kościoła, mającym prawną strukturę".


Uświadomcie sobie jednak, że Opus Dei dopiero po 54 latach otrzymało taki status, który (jak mówią stojący na jego czele) w pełni zaspokaja jego dążenia i jest uważany za ostateczny punkt dojścia.


Ponad pół wieku Opus Dei szukało dla siebie miejsca, którego nie znajdowało w prawie kanonicznym tamtych czasów, „wylewając wiele łez" (słowa Escrivy), zgadzając się na „mniejsze zło", przy zastrzeżeniach i w poczuciu prowizoryczności, na to, na co udzielała pozwolenia Stolica Apostolska, co było jednak „pomostem w porcie Kościoła, do którego nie chcieliśmy przybijać".


Także to ostatnie sformułowanie należy do założyciela, który umarł, zanim Opus Dei mogło rzucić kotwicę w wytęsknionej i poszukiwanej przystani. On jednak nigdy w to nie wątpił. Pisał w 1951 roku w liście do swoich bliskich: „Nie wiem, kiedy przyjdzie czas na odpowiednie dla nas rozwiązanie prawne. Choć nie wiem, kiedy to nastąpi, choć wiem, że minie do tego czasu wiele lat, zawsze będę powtarzał: nie wątpię, że to się spełni...".


Być może dotrze do was echo tego, co zostało nazwane „prawnymi losami Opus Dei". To inne nagłośnione nieporozumienie. Cóż, widać taki jest los Instytucji... Jednakże przy studiowaniu któregoś z kolei dossier doszedłem do wniosku, że wszystko sprowadza się wyłącznie do tego, co zaraz opiszę. Z jednej strony stoją ludzie Opus Dei, którzy twierdzą, że wszystko było jasne od samego początku, ponieważ prałat Escriva zobaczył w cudowny sposób to, co ma stworzyć w przyszłości, i jego działania zmierzały do realizacji owej wizji. Z drugiej natomiast strony mówi się, że także Dzieło - jak wiele instytutów katolickich - powoli szukało swojego „miejsca" w prawie kanonicznym, wykorzystując zbierane latami doświadczenia.


Nie uważam, aby to wzajemnie wykluczało się.

Bez względu na wszystko stało się to jednym z powodów opinii o nadmiernej dyskrecji, jeśli nie tajemnicy: Opus Dei zmuszone przez dziesięciolecia do akceptowania, z braku innej „przegródki" w istniejącym prawie instytucjonalnym Kościoła, kanonicznego statusu „instytutu świeckiego" (co czyniło z jego członków, chcących pozostać z gruntu „świeckimi", niemalże przebranych duchownych), starało się nie upubliczniać zasad działalności - statutu nadanego mu przez Stolicę Apostolską.

Modlitwa do św. Josemarii Escrivy

Te kanoniczne przepisy nie były „tajne", jak już wiele razy wspomniałem. Mógł się z nimi zapoznać każdy, kto chciał (nie mówiąc o tym, że były dobrowolnie przyjmowane przez członków), choć z dystansem podchodzono do struktury uważanej za nieodpowiednią, tymczasową.


Dyskrecja, oznaka dyskomfortu, doprowadziła do rozejścia się pogłosek na temat „tajnych praw", „objętego tajemnicą statutu". Uczciwość nakazuje wspomnieć, że po sięgnięciu przez Prałaturę upragnionego celu, Codex juris particularis Operis Dei (czyli norm, na których opiera się funkcjonowanie Instytucji i działalność jej członków) był rozpowszechniany bez problemów i umieszczano go w suplemencie wszystkich książek traktujących o tym zjawisku, również napisanych przez „opusdeistów".


Po śmierci założyciela, kiedy zostało utworzone stanowisko pierwszego Prałata Opus Dei, objął je prawie siedemdziesięcioletni, ale zachowujący dobrą formę Alvaro del Portillo - inżynier, absolwent filozofii, a następnie prawa kanonicznego, który był przez ponad 40 lat jednym z najbliższych współpracowników Błogosławionego, a jego prawo i obowiązek objęcia po nim funkcji zostały natychmiast jednogłośnie uchwalone przez Kongres Generalny Dzieła. Wytrwał on bez przeszkód w metodologicznym zapale zapoczątkowanym przez swojego poprzednika. Nie zaistniał zatem kryzys (wiele osób obawiało się go, a wiele innych go oczekiwało), który często w Kościele następuje po odejściu charyzmatycznego lidera powołującego do życia jakąś instytucję.


Wybór del Portilla spotkał się z całkowitym uznaniem Stolicy Apostolskiej, co potwierdza między innymi fakt, że w 1991 roku tenże kapłan otrzymał sakrę biskupią z rąk Jana Pawła II. Pomimo że Prałaturą - innymi słowy, tu użytymi dla lepszego zrozumienia - jest podobna do „diecezji obejmującej społeczność, ale bez określenia terytorium" (terytorium Opus Dei jest cały świat, a jego społecznością sąjego członkowie) i mimo że według definicji na czele diecezji stoi biskup, prałat nie musi mieć godności biskupiej. Z kanonicznego punktu widzenia Del Portillowi nie brakowało więc niczego - a był on wtedy prostym księdzem, tyle, że noszącym honorowy tytuł monsinior - do objęcia w 1982 roku i pełnienia do 1991 roku funkcji głowy tej pierwszej w historii Kościoła Prałatury personalnej. Wyniesienie do godności biskupa, poza tym, że stanowiło ono kolejny dowód poparcia Kościoła, dawało mu możliwość samodzielnego wyświęcania kleru wykształconego przez jego Prałaturę, co wpływało na podniesienie jej prestiżu. Wzbudziło to również zaniepokojenie osób jej niechętnych i podejrzenia oraz oskarżenia o tworzenie „Kościoła równoległego".


Stawiający tego rodzaju oskarżenia muszą brać pod uwagę (między innymi) pewien niepodważalny fakt: Opus Dei nie jest grupą poświęconych „braci" lub „sióstr", zgromadzeniem, zakonem, „instytutem życia konsekrowanego", podlegającym w związku z tym według prawa kanonicznego Kongregacji do spraw Życia Konsekrowanego. Opus Dei nie podlegając żadnemu „przełożonemu", lecz prałatowi i Kongregacji Biskupów - jest samo częścią struktury hierarchicznej Kościoła. Zatem i ono jest „Kościołem", jest jego integralną częścią, nie może więc (według tej samej logiki kanonicznej) być „równoległe".


Tego rodzaju zarzuty są tym bardziej nieuzasadnione, że Dzieło deklaruje (zgodnie z przepisami, jakimi jest ograniczane) wierność Stolicy Apostolskiej, w szczególności papieżowi, co wzbudza nieufność tych samych osób (co jest dowodem na pewien brak spójności), które podejrzewająje o chęć działania „po swojemu" i podążania drogą restaurazione.


Statuty Opus Dei zabraniają otwierania Ośrodków (a nawet rozpoczynania działalności duszpasterskiej przez jego członków) bez uprzedniej wyraźnej zgody miejscowego biskupa, przy regularnym informowaniu go o działalności i przy współpracy z lokalnym duszpasterstwem.


Prałatura zatem musi stać u boku biskupów i diecezji lokalnych, a nie zastępować je; współpracować, a nie przeciwstawiać się. Taki stan rzeczy potwierdza - jak się wydaje - fakt, który już przytoczyliśmy: niespotykany nigdy dotąd plebiscyt ponad jednej trzeciej światowego episkopatu „upraszający" u papieża beatyfikację monsiniora Escrivy.

 

Vittorio Messori, Śledztwo w sprawie Opus Dei, Fronda nr 9-10/1997