"Prośba, którą 23 października 1897 roku skierował do generała zakonu jezuitów, o. Ludwika Martina, świadczy o tym, że była ona głęboko przemyślana:Rozpalony pragnieniem leczenia trędowatych, proszę usilnie Najprzewielebniejszego Ojca Generała o łaskawe wysłanie mnie do jakiegoś domu misyjnego, gdzie mógłbym służyć tym najbiedniejszym ludziom, dopóki będzie się to Bogu podobało. Wiem bardzo dobrze, co to jest trąd i na co muszę być przygotowany; to wszystko jednak mnie nie odstrasza, przeciwnie, pociąga, ponieważ dzięki takiej służbie łatwiej będę mógł wynagrodzić za swoje grzechy."

 

POD AFRYKAŃSKIM NIEBEM BĘDĄ CZCIĆ CZĘSTOCHOWSKĄ MATECZKĘ

Zabierając się do pisania tego listu, mimowolnie uśmiałem się sam ze siebie, że nie ma listu, w którym nie byłoby jakiejś jeremiady: zawsze się Ojcu na coś użalam, a nigdy nie doniosę coś, co by Ojca tylko zająć mogło. Ale niech Ojciec sam osądzi, czy mogę zrobić inadzej, kiedy ciągle, jakby naumyślnie, kłopot na kłopocie jedzie i kłopotem pogania.

Oto np. niedawno zdarzyła się tego rodzaju awanturka: Dnia 3 marca po południu zaczęło się chmurzyć i było bardzo parno, wiatru wcale nie było, cisza najzupełniejsza, chmury nadchodziły coraz to bardziej, tak że około godz. czwartej było ciemno jak o szarej godzinie, jak to mówią. Zaczęło błyskać, grzmieć, deszcz zaczął padać, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo to pora deszczowa — chmury bardzo ciemne, no może będzie gradu trochę i po sprawie. Wszystko to na porządku dziennym tutaj aż do końca kwietnia.

Ale naraz około godz. piątej ni stąd ni zowąd, zerwał się ogromny wicher, pioruny sypały jak z worka i deszcz zamienił się w ulewę, formalna zrobiła się nawałnica. Co się działo poza chatą — nie wiem, bo nie można było nic ani widzieć, ani słyszeć, było ciemno i grzmoty zagłuszały wszystko, chata moja drżała od wichru i huku. Widok tej burzy śliczny, prawdziwie przyjemnie było patrzeć i słuchać, jak waliły pioruny, coś tak, Ojcze, jak na bębnie, niby grochem posypie, drrr — po chwili palnie pojedynczy piorun, potem drugi, trzeci, potem znowu posypie itd. Widok śliczny, to prawda, pomyślałem sobie, ale i to łatwo być może, że to ostatnia przygrywka dla ciebie, może pod takt tego marszu na tamten świat wymaszerujesz, bo albo piorun gwizdnie, albo chata zawali się, nim zdołasz wybiec z niej. Ukląkłem więc przed obrazem Matki Boskiej (ten obraz, co Ojciec kupił mi przed odjazdem z kraju — muszę go trzymać u siebie, bo w kościele woda zniszczy), wzbudziłem żal za grzechy, poleciłem moich chorych i moją grzeszną duszę łaskawej opiece Najśw. Matki i gotów — niech się dzieje, co ma się dziać. Zazieram po chwili do kuchni, co się tam dzieje. Mój czarny kuchmistrz gotuje ryż na kolację i koronkę przy tym odmawia; wszystko w porządku, powiedziałem mu tylko, żeby zaraz rzucił wszystko, gdyby chata mocniej zadrżała, i zbiegł co prędzej na podwórze, żeby nie być zgniecionym przez walącą się chałupę. Zająć się czymś trudno było, bo dach lichy i bez tego, uszkodzony nawałnicą mało chronił, więc trzeba było zabezpieczać się od wody, gdyż w chacie także ulewa, tylko nie taka, rozumie się, mocna jak na dworze; trwało to z półtorej godziny.

Kiedy ustała nawałnica, a deszcz tylko padał, zapaliłem latarkę i poszedłem zobaczyć, co się u moich chorych dzieje. Ledwom się pokazał, powstał ogólny krzyk i hałas, każdy woła, żeby do niego zajść i zobaczyć, co woda narobiła: „Mój Ojciec, niech idzie do mnie, gdzie mam spać, powie mnie” — woła jeden. „Mój Ojciec, mój Ojciec, tutaj niech idzie, tutaj, jak tu nocować, miałem trochę ryżu, woda zabrała, głodny jestem, zimno mnie” —wrzeszczy drugi itd. Chodziłem od drzwi do drzwi, pocieszałem, nadrabiałem miną, żartowałem, że będzie nam miękko spać, bo woda to nie kamień, ale to wszystko tylko pro forma, jak to mówi przysłowie: „Hop na ulicy, choć bieda w kamienicy”, bo w duszy zupełnie co innego się działo. Niby się śmiałem, żeby tym biedakom dodać odwagi, ale łzy przy tym śmiechu przemocą się cisnęły, połykałem je tylko jak mogłem. Jakże obojętnie patrzeć na to? W izbie woda, z góry kapie, ciemno zupełnie, bo skąd taki biedak ma wziąć świecę, chory, głodny, pokryty ranami, okryty mokrą szmatą, siedzi w błocie i trzęsie się od zimna, a ja biegam od drzwi do drzwi i nic a nic pomóc nie mogę. Chodziłem tylko dlatego, żeby wiedzieli, że o nich pamiętam i że najchętniej bym im pomógł, gdybym tylko mógł. Michał, z którym Ojca zaznajomiłem w poprzednim liście, woła mnie do siebie i pyta: „Mój Ojciec powie, jak teraz będzie, co dać ubogim?”.

Za 100 franków, które mi o. Marian przysłał, kupiłem ryżu dla tych kilkunastu, co nie mogą sobie wcale pomóc, ani żebrząc, ani w inny sposób, żeby ich, o ile się da, ratować od głodowej śmierci. Michał miał jeszcze trochę tego ryżu w swojej izbie, bo to on wydziela tym biedakom porcje codzienne; podczas nawałnicy woda rozbiła garnek i ryż z błotem zmieszała, kilka garści tego ryżu, co jeszcze mogły być oczyszczone i użyte, kazałem zebrać, a co dalej będzie, ha, to już rzecz Matki Najświętszej. Powiedziałem chorym, że zaraz z rana dam znać ks. superiorowi, i powróciłem do siebie.

Ukląkłszy przed obrazem, prosiłem Matkę Najświętszą o pomoc w tym kłopocie; byłbym się dłużej nieco modlił, ale zaczęła woda ciec do stancji tuż nad obrazem. Zdjąłem obraz ze ściany, schowałem go pod stół, nakryłem jak mogłem i przygotowałem się do drogi, żeby nazajutrz raniutko odprawić mszę św., a potem, jak trochę woda opadnie w rzece, przez którą przechodzić trzeba, naturalnie w bród, pójść z raportem i prośbą o pomoc do ks. superiora. Tymczasem nazajutrz mszy św. mieć nie mogłem, nawałnica zerwała dachówki, dziur mnóstwo narobiła w dachu, cały ołtarz w błocie i obsypany kawałkami spadającej dachówki. Zabrałem kamień z ołtarza i wszystko co się tylko dało, i mszę św. odprawiam w moim pokoju póki albo kościoła nie naprawię, albo nie przejdzie pora deszczowa. Poszedłem nazajutrz po nawałnicy do Tananariwy z raportem i prośbą o pomoc.

Ks. superior wysłuchał wszystko i powiedział, że muszę się z tym udać do ks. Bardona (generalny przełożony naszej misji, zastępujący tu ks. prowincjała), bo bez niego nie można w tej rzeczy poradzić. Idę do ks. Bardona, który obecnie zajęty budowaniem konwiktu w innej części miasta. Przedstawiam mu całą rzecz i proszę zarazem, żeby to załatwił, nie biorąc nic z tych pieniędzy, co dla mnie Ojciec przysyła, bo jak zaczną mnie po trochu obdzierać z jałmużny, którą z kraju dostaję, to nigdy nie będę mógł wybudować schroniska. Ks. Bardon powiedział, że na razie jakoś chorych zabezpieczy się od deszczów, i zaczął rozpytywać o jałmużnę na schronisko; wysłuchawszy mnie powiedzieł: „Źle cię Ojcze poinformowano, za 30 000 franków schroniska nie będzie takiego jak chcesz, to jest coś porządnego, co by mogło potrwać jakiś czas, za te pieniądze można było kiedyś to zrobić, ale nie dziś przy takiej drożyźnie. Wybudować kilka baraków, które po każdym deszczu trzeba będzie naprawiać, jak te, które masz obecnie, to nie warto — jak budować, to już coś trwalszego, a przy tym zwróć uwagę na następne rzeczy: w miejscu zaludnionym budować schroniska rząd nie pozwoli, musisz go wystawić w pustyni, dróg nie mamy, każdy kamyk, każdy kawałek drzewa muszą ludzie przynieść. Robotnik drogi, materiał również, zwłaszcza drzewo, utrzymanie dla chorych choćby najlichsze, zapewnić trzeba, bo nie można im dawać z głodu umierać. Pisz zatem gdzie tylko możesz, zbieraj jałmużny, a jak będzie tyle ile trzeba, to wybudujemy. Na takie schronisko trzeba nie 30 000, jak ci mylnie powiedziano, ale 150 000 fr. Mnie możesz wierzyć, bo nic nie robię tylko wciąż buduję, aż mi dokuczyło, wiem zatem dokładnie, jaka cena wszystkiego obecnie, a że od tak dawna wciąż buduję, więc się trochę znam na rzeczy. Miejmy w Bogu nadzieję, że będziemy mogli mieć schronisko, tylko ciągle proś i proś o jałmużnę”.

Niech mi Ojciec wierzy, że póki słuchałem, to słuchałem siako tako, ale usłyszawszy, że trzeba 150 000 franków, spuściłem nos na kwintę. Tyle trzeba, a ja tak mało dopiero mam, ileż to jeszcze czasu czekać trzeba!

Wróciłem do misji porządnie w kratki i dopiero nazajutrz rano, wracając do siebie, w drodze opamiętałem się i uspokoiłem zarazem. Wstyd mi, żem taki głupi i lada czym się nastraszę, wszak to w ręku Matki Najświętszej, a zatem niemożliwym nie jest, choćby i trzy razy tyle miało kosztować. Prawda, że 1 frank = 1/2 fl. albo 1/3 rubla, ale mimo to trzeba tego sporo, przyjdzie może nieźle poczekać. Dotychczas mam wprawdzie bardzo mało, ale to trochę co się uzbierało, to tylko od nas z kraju, a choćby resztę dopełnili inni, to zawsze pierwszy fundament będzie za polskie pieniądze i pod afrykańskim niebem będą czcić na ołtarzu naszą Najświętszą, Częstochowską Mateczkę.

Oprócz tego, co wiem od Ojca, jeszcze dosyć listów dostaję od nas z zabranych prowincji, w których mi donoszą, że się tam zajmują losem moich trędowatych; ucieszyła mnie bardzo ta wiadomość, i podziękowawszy najpierw Najświętszej Matce za Jej opiekę, poszedłem do chorych i powiedziałem im: Módlcie się ciągle za naszych dobroczyńców, bo w Polsce, tam hen, hen, za tym wielkim morzem, w tej ziemi, skąd ja do was przyjechałem, za was się modlą i zbierają pieniądze, żeby można było dla was wybudować porządne schronisko i mieć za co kupić wam jedzenie i lamba (płótno, którym się owijają). Bardzo kontenci z tej wiadomości, kazali powiedzieć, że się modlą i dziękują za jałmużnę. Przetłumaczyć na polskie to się nie da dobrze, bo to są wyrażenia właściwe tutejszemu językowi — dosłownie to brzmi tak: „Ojciec napisze Polakom, że my im dziękujemy i dziękujemy jeszcze, i dajemy im zapewnienie, że się za nich modlimy aż do wieczora”.

Choć wiem, że porządnie musi się drogi Ojciec znudzić, czytając co ja nagryzmolę (jeżeli w ogóle Ojciec ma na tyle cierpliwości, żeby to wszystko czytać), mimo to chętnie pisałbym dłużej, żeby mieć przyjemność choć listownie przynajmniej po polsku mówić, kiedy ustnie nie można.

APOSTOŁ MADAGASKARU; Wybór listów ojca Jana Beyzyma. WAM ©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002. Wybór i opracowanie KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI

 oprac.MP