Feministyczna aktywistka, Agata Diduszko-Zyglewska od kilku dni pielgrzymuje po telewizyjnych studiach, by tam opowiadać o szczegółach swojego intymnego pożycia oraz ubolewać nad tym, jak to polscy lekarze nagminnie łamią prawa pacjenta w obszarze zdrowia reprodukcyjnego. Niemal płacze do kamer, mówiąc o wielkiej tragedii, jaka się jej przydarzyła. Co się stało?

Jakiś czas temu mąż pani Agaty w środku nocy udał się do jednego z warszawskich zakładów nocnej i świątecznej opieki medycznej. Tam chciał otrzymać receptę na tzw. pigułkę po stosunku, ale odesłano go do szpitala na Karową. Do szpitala pojechała już sama pani Agata, ale pielęgniarka powiedziała jej, że musi poczekać na lekarza, który wykona badanie ginekologiczne. Feministka nie chce czekać, więc korzysta z porady pielęgniarki i jedzie do szpitala na Solec. Tam znowu nikt nie może spełnić jej żądania (lekarze wykonują cesarskie cięcie, niby nic dziwnego, jak to w szpitalu, ale pani Agata tego nie pojmuje), więc wraca do zakładu opieki na Sapieżyńskiej.

Lekarka w przychodni odmawia feministce wypisania pigułki, bo nie chce brać na swoje sumienie skutków działania takiej tabletki. Znowu – całkiem zrozumiałe, ale nie dla pani Agaty. Biedaczka, w wielkiej Warszawie nie otrzymała pomocy, przez całą noc biegała jak kot z pęcherzem po mieście, a znajdowała się przecież w „sytuacji zagrożenia ciążą”. Czas leciał, zegar tykał, a tabletki nie ma. „Na szczęście” znaleźli się przyjaciele, którzy wysłali pigułki z Krakowa („zrobili sobie zapas podczas wakacji, w krajach europejskich, w których tabletkę kupuje się bez recepty w aptece” – a to sprytni postępowcy!). Ufff, zagrożona ciążą pani Agata została „uratowana” – na wszelki wypadek łyknęła sobie potężną dawkę hormonów, które nie dopuściły do ewentualnego poczęcia dziecka.

Swoją, pełną dramaturgii relację z tamtej traumatycznej nocy, feministka opisała na portalu Krytyki Politycznej, a w środę opowiedziała drżącemu z oburzenia Andrzejowi Morozowskiemu w programie „Tak jest”. Ale właściwie, co takiego dramatycznego się stało? – zapytał przytomnie Jacek Żalek. Pani feministka odparła, że „zawiodła ją tradycyjna antykoncepcja”, czyli w tym przypadku prezerwatywa.

Ach tak, czyli te same prezerwatywy, o które od lat z zaciętością graniczącą z fanatyzmem walczą feministki, nagle „zawiodły”. Niesłychane! Może trzeba od dziś sprzedawać prezerwatywy w pakiecie z pigułką, której nie mogła dostać pani Agata, skoro ich skuteczność jest taka niewielka?

Tabletka, której domagała się pani Agata, działa już po zapłodnieniu, ale jeszcze przez zagnieżdżeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli do zapłodnienia doszło, to zażycie pigułki uniemożliwia implantację. Czy to działanie wczesnoporonne czy jeszcze nie? Feministki oczywiście wątpliwości nie mają, ale arcy-kuriozalną argumentację znalazłam na portalu Antykoncpecja.pl. Tabletka „utrudnia zagnieżdżenie zapłodnionej komórce jajowej (jeśli do zapłodnienia już doszło). Jeśli uważasz, że ciąża zaczyna się chwili zapłodnienia to jest to działanie wczesnoporonne. Jeśli uważasz, że ciąża zaczyna się w chwili zagnieżdżenia się zarodka - to jest to działanie antykoncepcyjne”.

Czyli jasne – wszystko zależy od mojego subiektywnego odczucia na temat początku życia ludzkiego. A jeśli uznam, że zaczyna się ono w piątym miesiącu ciąży (bo tak uważam i już), to do tego czasu też mogę sobie wziąć pigułkę „po stosunku”, która zadziała antykoncepcyjnie? Byłby to nawet dobry żart, gdyby sytuacja nie była tak makabryczna i gdyby nie chodziło o ludzkie życie.

Życie, które jak wiadomo, zaczyna się od momentu poczęcia, czyli połączenia komórki jajowej z plemnikiem.

Co ciekawe, można przypuszczać, że traumatyczna opowieść pani Agaty jest nieco naciągnięta i podkoloryzowana, bo – jak sama zresztą pisze – „osiągnięcie masy krytycznej tego rodzaju świadectw to jeden ze sposobów, by skłonić w końcu ministra zdrowia do jakiejkolwiek reakcji na nieetyczne zachowania lekarzy”. Reporterka TVN24, która udała się do tych samych placówek, co feministka, bez problemu dostała tabletkę „po”, o czym powiedział w programie Morozowski… 

Na koniec muszę dodać, że z całego serca współczuję pani Agacie, że zamiast czerpać ogromną radość ze współżycia z mężem i zamiast „tuż po” cieszyć się jego bliskością, musi biegać po warszawskich aptekach i przychodniach. To taki sport feministek po udanym seksie? Dziwne…

Marta Brzezińska-Waleszczyk