Nie był to najazd, agresja, podbój. Wejście w granice imperium milionów barbarzyńców historycy określają dziś mianem „trąby etnicznej", która zniszczyła starożytny Rzym równie skutecznie jak tornado - pisze Jacek Borkiewicz w "Plus i Minus".

Było to w 406, a może w 405 roku... Nieważne. O rok spierają się uczeni, nikt natomiast nie ma wątpliwości co do daty dziennej: tuż przed kalendami styczniowymi, według naszego kalendarza – 31 grudnia, w ostatni dzień starego roku. A właściwie już nocą: nad Renem, gdzieś w okolicy Moguncji i opiewanej przez Heinego skały Lorelei.

Mimo późnej pory panowało tu dziwne ożywienie. Kamienne ściany rzecznego wąwozu rozbrzmiewały zwielokrotnionym echem. „Słychać ochrypłe głosy nawoływań, turkot wozów, stąpanie wielu ludzi. W świetle księżyca błyszczy broń. Rzeka jest pełna płynących koni, tratew naładowanych ludźmi, pni, do których pouczepiali się wojownicy".

Daniel-Rops, francuski pisarz, który tak sugestywnie opisał tę chwilę, prawdopodobnie myli się w jednym szczególe: przybysze nie przeprawiali się wpław, lecz szli po lodzie. Zima była wyjątkowo surowa, więc rzeka oddzielająca cesarstwo rzymskie od barbarzyńskiej Germanii zamarzła. Być może nie na całej długości, ale właśnie tam, na jednym z najsłabiej strzeżonych odcinków granicy. W ten sposób natura sprowokowała fatum historii.

Przez lodową lukę w linii obrony runęła na Rzym cała zbieranina plemion: Wandalowie, Alanowie, Swebowie, Burgundowie, Kwadowie... Obok Germanów przemykali Sarmaci oraz pomniejsze hordy z dalszego Wschodu, o imionach nieznanych dotąd nikomu z miejscowych. Każde plemię inaczej wystrojone, każde mówiące innym językiem. Wszystkich łączyło niepohamowane pragnienie, by skorzystać jak najwięcej na tym najlepszym ze światów, który dotąd był im niedostępny.

Nieliczne rzymskie straże mogły tylko stać i bezradnie patrzeć, jak na brzeg, który do tego momentu wyznaczał kraniec cywilizowanego świata, wytaczają się długie kolumny odzianych w skóry postaci. Brodaci mężczyźni, kobiety z dziećmi na rękach, wozy obładowane dobytkiem lub jeszcze puste, stada krów poganianych przez psy... Nie wyglądało to na zbrojny najazd. Ale ludzi było coraz więcej. Za jedną gromadą przybywała druga, trzecia i następna. Nie było widać końca tej wędrówki. Ogrom ludzkiej masy przerażał. Jednak chyba mało któremu z Rzymian mających okazję tamtej zimowej nocy przyglądać się niezwyczajnemu desantowi przyszło do głowy, że jest świadkiem apokalipsy. Że oto właśnie pękła kolumna podtrzymująca gmach imperium i że upadku w gruz i pył nic już nie powstrzyma.

Głodni i robotni

Niezwyciężony Rzym od dawna znał sposoby radzenia sobie z barbarzyńcami. Przecież niejeden już raz widział w swoich granicach zastępy cuchnących czosnkiem wojowników. Ci do tej pory zawsze przegrywali, w końcu roztapiając się w masie ludzi cywilizowanych. Trzeba tylko dużo cierpliwości i trochę wyrozumiałości. Nieokrzesani osobnicy sami z czasem zaczynali rozumieć, że we własnym interesie powinni jak najszybciej stać się Rzymianami. Bo bycie barbarzyńcą w Rzymie tylko utrudniało życie i nie przynosiło chwały. W końcu po to tutaj wtargnęli, by stać się ludźmi cywilizowanymi. Ubierać się w togi, namaszczać pachnącymi olejkami, przechadzać po forach i zaglądać do bazylik – nie po to, by rabować, lecz by perorować o heroizmie Sokratesa czy wyborach Marka Porcjusza Katona. Jeśli sami nie zdążyli się tego nauczyć, na pewno uczyniły to ich dzieci.

Największym rezerwuarem migrantów stała się sąsiadująca z Rzymem od północy kraina plemion germańskich. „Z tej ludnej Germanii często uprowadzano niezliczone tłumy niewolników, które następnie sprzedawano mieszkańcom na południu" – kronikarz Paweł Diakon zapewne byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że kiedyś w przyszłości Północ i Południe wymienią się w sztafecie przyrostu naturalnego. Z owej germańskiej Północy „często również liczne plemiona same odchodziły, ponieważ nie mogła ona wyżywić tak wielu ludzi w niej zrodzonych".

Głodna i przeludniona Germania, jako typowy kraj barbarzyński, była w dodatku obszarem chaosu. Co chwila wybuchały tam wojny plemienne, które tylko przyczyniały się do dalszego powiększania obszaru nędzy. Ludzie tamtejsi, jeśli tylko nie opierali swej egzystencji na zorganizowanym rabunku, nie mieli poczucia stabilizacji. A tę zapewnić im mogło jedynie uczestnictwo w dobrodziejstwach rzymskiej społeczności. O dostatku już nie wspominając.

Rzymianie szybko przyzwyczaili się do widoku „gości" – jak nazywano przybyszów w języku ówczesnej poprawności politycznej. Tysiące tych „gości", jasnowłosych i niebieskookich, albo też smagłolicych, z wysmarowanymi masłem warkoczami, zaludniały ulice rzymskich miast i tamtejsze warsztaty pracy. Barbarzyńcy byli silni i nie narzekali, więc idealnie nadawali się do ciężkiej pracy fizycznej. Ich kobiety ceniono jako służące.

Przyzwyczajenie szybko przekształciło się w uzależnienie. Rzymianom odechciało się tyrać – od tego mieli przecież barbarzyńców. Miejski proletariat wolał wrzeszczeć na forum, że chce chleba i igrzysk, niż babrać się w brudnej robocie oczyszczania ulic. Na wsi kolonowie także woleli, by przy przerzucaniu gnoju zastępował ich piegowaty parobek. To, co wygodne, stało się niezbędne.

(...) Dziś wiemy, że tamta katastrofa oznaczała też początek zupełnie nowej historii. Europa, zdruzgotana barbarzyńskim najazdem, w końcu się odrodziła. Ale do tego czasu musiało upłynąć 500 lat.

CAŁOŚĆ TUTAJ

mm