Zamieszanie wokół elektrowni atomowej w Ostrowcu na Białorusi. Rosyjska agencja Rosatom powiadomiła o rozładunku i montażu kolejnego reaktora. Nie wiadomo jednak, czy stoi on na miejscu pierwszego-uszkodzonego, czy też to serce drugiego bloku.

W nocy z 9 na 10 lipca doszło do wypadku w elektrowni. Podczas przenoszenia korpusu reaktora zepsuł się dźwig. Urządzenie upadło z wysokości kilku metrów. Dopiero po ponad dwóch tygodniach władze przyznały, ze doszło do incydentu. Przekonywano, że korpus „doznał tylko kilku zadraśnięć”.

"Piszą: „Upadł reaktor, tam gdzie na Białorusi budują elektrownię atomową.” Obudźcie się już! Tam nie ma jeszcze żadnego reaktora. Tam jest tylko metalowy korpus, beczka o grubości 20 centymetrów, w której stanie reaktor" – dowodził prezydent Aleksandr Łukaszenka.

Słowa te nikogo nie uspokoiły. Przedstawiciele organizacji pozarządowych informują, że nie ma żadnych informacji, co się stało z reaktorem, który upadł, nie wiadomo w jakim jest stanie.

"Najważniejsze, że uszkodzonego reaktora nie można ukryć. Muszą go na oczach wszystkich zawieźć z powrotem do Rosji, gdzie być może będą go naprawiać lub jakoś badać. Jeżeli nie będzie to miało miejsca, trzeba wtedy podejrzewać, że atomowcy postanowili nas oszukać i wcale nie wymieniać reaktora" – przekonuje Andrej Ażarouski, inżynier jądrowy, uczestnik białoruskiej kampanii antyjądrowej. W związku z brakiem kompletnych informacji o incydencie władze Litwy i Białorusi wyraziły zaniepokojenie. Zwrócono się nawet do Unii Europejskiej z prośbą o wywarcie nacisku na władze Białorusi.

Elektrownia w Ostrowcu miała zacząć działać już 2018 roku. Telewizja Biełsat informuje, że liczba wypadków na placu budowy, w tym i śmiertelnych, stawia tę datę pod znakiem zapytania.

emde/tvp.info