Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Minister finansów Mateusz Morawiecki został zaproszony na marcowy szczyt G20 w Baden-Baden. Część mediów podkreśla, że to pierwszy polski minister finansów, który otrzymał takie zaproszenie, część polityków i komentatorów widzi już nasz kraj w G20, inni podkreślają, że ze strony niemieckiego ministra finansów to tylko „grzeczność”. A co Pana zdaniem oznacza dla Polski to zaproszenie?

Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP: Nic. Aktywność polskich przedsiębiorców przeniosła się do krajów Ameryki Południowej, Azji, Afryki, czyli tam, gdzie jest największy rozwój, a tym samym szanse i możliwości. Rząd nie ma w tych miejscach ambasad, ale za to są polscy przedsiębiorcy. Dlatego od dawna należy wybierać te miejsca na świecie, które są otwarte na współpracę z Polską, jako krajem, który dysponuje przyzwoitymi technologiami, oraz będzie ich równoprawnym partnerem. A to, czy bogacze zaproszą nas do swojego stołu czy też nie, nie ma większego znaczenia. W krajach G20 rynki są dosyć „poukładane” i raczej walczy się tam metodami administracyjnymi z konkurencją polskich przedsiębiorców, którzy lepsze perspektywy już mają w innych miejscach na świecie.

O tym, że miejsce Polski jest w G20, mówił już Ś.P. prezydent Lech Kaczyński w lutym 2010 r. W 2012 r. dziennikarze „Rzeczpospolitej” zachęcali rząd Donalda Tuska, aby forsował miejsce dla Polski w G20. Może więc nie jest to tak do końca „nierealne”?

Miejsce przy stole G20 nie jako „doproszony gość”, ale stałe, można uzyskać tylko i wyłącznie stosując rozwiązania jak kraje G20, tyle że kilkadziesiąt lat temu. W żaden sposób nie należy naśladować ich obecnych regulacji, ponieważ w ten sposób nigdy nie osiągniemy poziomu dobrobytu właściwego dla tych krajów. Kraje te nie byłyby dziś tak bogate i nie rozdawałyby tego bogactwa, gdyby od początku stosowały takie rozwiązania, jak obecnie. A politycy w Polsce widzą skumulowany dziś tam dobrobyt, nie zadając sobie trudu sprawdzenia, jak on powstawał. Kiedy kraje G20 zaczynały swoją drogę do dobrobytu, miały niskie podatki, mało skomplikowane przepisy, a przede wszystkim wolność gospodarczą. Kopiowanie rozwiązań, które mają dziś, nie jest żadną gwarancją sukcesu, tylko sposobem wydania pieniędzy i zwiększeniem zadłużenia.

Politycy PiS, z wicepremierem Morawieckim na czele, podkreślają niejednokrotnie, że Polska, jako kraj, który przeszedł transformację, mogłaby być w G20 dobrym przykładem potencjału gospodarczego.

Transformacja skończyła się 25 lat temu. Polegała na powrocie do wolnego rynku i sprowadzała się do przywrócenia wolności gospodarczej. Państwom G20, ale i Polsce, potrzebna jest wolność gospodarcza, którą kolejne rządy odkrajały nam „po plasterku”, jak salami. Potencjał gospodarczy Polaków odrodził się, bo wykorzystaliśmy przywróconą na moment wolność gospodarczą za sprawą ustawy Wilczka.

Niezależnie od tego, czy zaproszenie ministra Morawieckiego na szczyt G20 traktujemy jako szansę przystąpienia do tej grupy, czy też wyłącznie „przyjazny gest” ze strony Niemiec, to każdy na pewno ma świadomość różnic pomiędzy polską gospodarką a gospodarką chociażby Niemiec czy Francji. Dlaczego w naszym kraju, mimo upływu prawie 30 lat, gospodarka nie rozwinęła się w taki sposób, jak np. w Niemczech czy Francji?

Polska gospodarka wpadła w tzw. pułapkę średniego rozwoju, którą zastawiały na nią wszystkie rządy po kolei, administracyjnie ograniczając możliwości przedsiębiorców w naszym kraju. Zaskakujące jest to, że rządzący protestują, kiedy kolejne europejskie rządy próbują zablokować m.in. polskie przedsiębiorstwa transportowe w Europie, jednocześnie tu na miejscu robiąc to samo. Przemysł transportowy był bowiem jedną z branż polskich, które zawsze miały problemy z kolejnymi rządami wymyślającymi nowe regulacje dla tej branży w naszym kraju. A mimo to osiągnęliśmy pozycję numer jeden w Europie. Polscy przedsiębiorcy nie mają sobie równych, dlatego firmy transportowe z Francji i Niemiec, nie mogąc pokonać nas rynkowo, naskarżyły na nas swoim rządom. A te wprowadzają regulacje, które mają ograniczyć aktywność polskich firm na ich rynkach. Polskie firmy wygrywałyby w cuglach na wielu obszarach, gdyby rządy nie przeszkadzały w Polsce kolejnymi regulacjami. Wówczas stałoby się to, co w Irlandii, która jest wzorem dla polskich polityków niepamiętających, że w Polsce miał miejsce jeszcze większy od irlandzkiego rodzimy cud gospodarczy na przełomie lat 80. i 90.

Skoro mówi Pan o Irlandii, to słyszymy od kolejnych prezydentów czy premierów, że Polska będzie drugą Irlandią, drugą Japonią… A co z polską gospodarką? Co należy zrobić, żeby nie marzyć o „drugiej Irlandii” czy „drugiej Japonii”, tylko żyć w Polsce, która miałaby tak rozwiniętą gospodarkę, jak bogatsze kraje, które kolejne rządy postrzegają jako wzór?

Polska gospodarka stoi przede wszystkim prywatnymi rodzinnymi firmami i rodzimą przedsiębiorczością. Dominuje plankton gospodarczy, czyli mikro i małe firmy, które wypracowują blisko 70 procent polskiego PKB. Ich niezwykła żywotność i elastyczność uchroniła nas od skutków spekulacyjnego krachu 2008 roku. Mamy potencjał, którego nie dostrzegają rządzący, zapatrzeni w zagraniczne korporacje i dlatego Polska jest ciągle jak przyczajony tygrys i ukryty smok. Wystarczy zmienić panujący w Polsce system prawny i podatkowy na konkurencyjny wobec tych w najbogatszych krajach, aby Polacy byli tak samo bogaci, jak obywatele państw G20.

Bardzo dziękuję za rozmowę.