Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Portal Bankier.pl informuje, że tylko 8 procent Polaków jest gotowych na emigrację zarobkową. Aż 84 procent ankietowanych nie bierze natomiast w ogóle pod uwagę pracy za granicą. Jednocześnie, na emigracji wciąż przebywają 2,4 mln naszych rodaków.

Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP: Polacy za granicą są przede wszystkim dlatego, że w ojczyźnie nie było dla nich pracy, nie tylko satysfakcjonującej finansowo. Jednocześnie są grupą narodowościową, która zauważalnie wspięła się w hierarchii m.in.  społeczeństwa brytyjskiego i zajmuje wysokie stanowiska w różnych sektorach jego gospodarki, co ostatnio zauważył „The Economist”, poświęcając artykuł wpływowi niespożytej pracowitości Polaków na brytyjską gospodarkę. Nasi obywatele za granicą w zdecydowanej większości przypadków dają sobie doskonale radę i nie mają większego powodu do powrotu do Polski, w której rządzący ciągle nie są w stanie zaoferować im porównywalnych możliwości - nie tylko zarobkowych, ale w ogóle, jeżeli chodzi o szeroko rozumianą „łatwość życia”.

Portal naTemat.pl, cytując wspomniany artykuł, prowokacyjnie pyta: „500 Plus rozwiązało kolejny problem?” Czy również i ten program rządowy mógł przyczynić się do zmniejszenia zainteresowania pracą za granicą?

W Polsce mamy regiony, gdzie bardzo trudno jest znaleźć pracę i z tych miejsc ludzie od lat próbują się wyrwać. W granicach Polski cały czas trwa migracja obywateli i dziś nie ma już takiego znaczenia, czy jadą oni do Londynu, Warszawy, Krakowa czy Wrocławia. Całe regiony w naszym kraju wyludniają się na rzecz dużych aglomeracji. Warto wiedzieć, jak duża jest migracja za chlebem wewnątrz Polski, i dopiero suma emigracji oraz migracji lepiej pokaże, jak jest u nas z pracą. Ludzie chcą przede wszystkim pracować i szukają zatrudnienia. Zasiłki, takie jak program 500 Plus, mogą w pewien sposób łagodzić brak pracy na lokalnych rynkach, jednak rządzący powinni pamiętać, że ludzie utrzymują się z pracy, a nie z zasiłków, jakkolwiek sympatycznie nie nazwalibyśmy rządowych programów.

Jakiś czas temu prawdziwą burzę wywołał artykuł w „Gazecie Wyborczej” o tym, że rodziny z biedniejszych regionów Polski nie chcą wykonywać takich prac, jak np. zbieranie truskawek, ponieważ pobierają 500 Plus. Później różne media cytowały pracodawców z miejscowości nad morzem i na Mazurach, głównie z branży gastronomicznej, którzy brak rąk do pracy wiązali właśnie z tym programem.

Nikt nie przeprowadził badań, które by potwierdziły, w jakim stopniu program 500 Plus miał lub nie miał demobilizujący wpływ na lokalne rynki pracy. Jeżeli jest tak, jak przedstawiają to niektórzy przedsiębiorcy, to rząd powinien wiedzieć, w jakim stopniu w relacjach między pracodawcami a pracownikami „500 Plus” pomaga i szkodzi. W ten sposób dyskusja o tym programie z ideologicznej stałaby się merytoryczną, chyba że znajdą się tacy, co i z matematyką chcą dyskutować. Potrzebny jest bilans programu „500 Plus”, aby lepiej nim nie tylko zarządzać, ale też usunąć możliwe negatywne skutki.

A czy nie poprawił się poziom życia pracowników? Rząd PiS podniósł ostatnio płacę minimalną i minimalną stawkę godzinową.

Od administracyjnego podnoszenia przez polityków wynagrodzeń miejsc pracy w Polsce nie przybędzie. Gdyby ta metoda była właściwa i skuteczna, to pierwszy byłbym za wpisaniem jej do konstytucji jako sposobu pomnażania i miejsc pracy, i dobrobytu w naszym kraju. Rząd, podnosząc i narzucając jednakowe wynagrodzenie w całym kraju, powoduje, że część pracy, wyceniana rynkowo, a nie politycznie, zostaje zepchnięta po prostu do gospodarki nierejestrowanej, zwanej szarą strefą. Takie są zbadane konsekwencje podwyższenia wynagrodzeń przez rządy. Nie jest to żadna metoda zwiększania podaży miejsc pracy, a jedynie wyobrażenie, że tym sposobem można kupić głosy wyborców. Nie ma to nic wspólnego z trwałą poprawą dobrobytu pracowników.

Politycy PiS często podkreślają, że działania obecnego rządu zmierzają do tego, by „rynek pracodawcy” stał się „rynkiem pracownika”.

Abstrakcyjny „rynek pracy” występuje wyłącznie w statystyce i wyobrażeniach polityków. Od dawna mamy „rynek pracownika”, jeżeli chodzi np. o sektor usług informatycznych, gdzie już studenci pierwszych lat są zatrudniani i przygotowywani do pracy przez firmy nie tylko informatyczne i nie tylko z Polski. Jest to praca, którą można wykonywać zdalnie, można więc świadczyć ją na cały świat i dlatego jest to zawsze rynek pracownika. Inaczej jest tam, gdzie pracownicy mają niższe kwalifikacje, np. na rynku usług sprzątających czy ochrony mienia. Mamy więc biegunowo różne sytuacje, ale w konkretnych branżach. Politycy powinni dbać o dobrobyt obywateli i stwarzać dla nich warunki polegające na braku przeszkód formalnych w aktywności gospodarczej. Administracyjne wyznaczanie pracodawcy ceny wynagrodzenia pracownikowi będzie dobre tylko dla tych z nich, którzy po takiej interwencji rządu utrzymają pracę. Ci natomiast, którzy w wyniku takiego działania stracą zatrudnienie - a o tych nie chce się mówić i pamiętać, znajdą się poza systemem. Nie skorzystają ze zwiększonego przez polityków wynagrodzenia, ponieważ wskutek ich „dobrodziejstwa” nie będą już mieć oficjalnie pracy…

Bardzo dziękuję za rozmowę.