Portal Fronda.pl: Od kilku dni toczy się w Polsce dyskusja o podwyżkach dla członków rządu i parlamentu. W pańskiej ocenie ich praca jest rzeczywiście warta więcej, niż dziś otrzymują?

Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha i członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP: Nikomu nie płaci się za samo przychodzenie do pracy. Płaci się za pracę, a nie za odbijanie karty i pokazywanie się w mediach. Przykładowo amerykańskich kongresmenów rzadko zobaczymy w mediach. Na co dzień normalnie pracują. Tymczasem nasi parlamentarzyści obsiadają media jak stonka ziemniaki. Kiedy oni pracują? Aby zaproponować podwyżki należałoby wprowadzić kryterium pozwalające zmierzyć pracę i jej efekty. Nie ma problemu z tym, by parlamentarzyści i członkowie rządu zarabiali więcej; powiedziałbym nawet, że zaproponowane stawki są śmiesznie niskie. Należałoby jednak wprowadzić takie zasady, jak w krajach mających dobrobyt pochodzący z pracy, a nie z kredytu. W Singapurze premier i rząd zarabia według indeksu wynagrodzeń pięciu największych korporacji notowanych na tamtejszej giełdzie. To w skali roku miliony. Singapur nie jest jednak dramatycznie zadłużony, a projekt ustawy podnoszącej wynagrodzenia rosnącego zadłużenia kraju już nie uwzględniał. Doprowadzenie do sztucznego ożywienia na kredyt, już przy gigantycznym zadłużeniu, to nie jest żadne osiągnięcie. Za co mamy płacić politykom? Przecież nie za ilość wystąpień telewizyjnych czy radiowych, ani za to, że chwalą się przyjęciem kilku tysięcy przepisów więcej, niż rok wcześniej. Wprost przeciwnie, muszą pokazać, ile przyjęli przepisów mniej, i jak bardzo ułatwili ludziom życie.

Czy jest stosowne, by obecni parlamentarzyści i członkowie rządu decydowali sami o sobie, a nie na przykład dopiero o członkach przyszłego parlamentu i rządu?

To jest moim zdaniem drugorzędne gdyby politycy w Polsce byli wybierani w okręgach jednomandatowych bo realną kontrolę mieliby wówczas wyborcy. Poza tym nie trzeba angażować całego parlamentu a później prezydenta i przyjmować podwyżkę płacy drogą ustawową.  Można to załatwić regulaminem wynagrodzeń tak jak to ma miejsce w przedsiębiorstwach. Po co ustawa? To całkowicie niepotrzebne działania odciągające parlament od spraw ważnych i strategicznych.

W tej chwili mamy najwięcej wiceministrów po 1989 roku. Czy można i warto to ograniczyć?

Oczywiście. Kiedyś wiceministrów w danym ministerstwie było dwóch i to wystarczało. Teraz podniesiono do rangi wiceministrów ludzi, którzy pełnili funkcję dyrektorów departamentów. Jeżeli mają być podwyżki, to z tej puli pieniędzy, która jest dzisiaj, przy jednoczesnym ograniczeniu stanowisk ministerialnych.

Czy dostrzega pan także możliwość zmniejszenia liczby samych ministerstw? Dziś mamy ich więcej niż choćby w Niemczech, kraju nie tylko bogatszym, ale też po prostu znacząco większym i ludniejszym od Polski.

Nie ma powodu, by z departamentu robić osobne ministerstwo, a tak w Polsce dzieje się od lat. Rządy zwiększają biurokrację co niebywale obciąża obywateli i nasz dobrobyt przez to jest mniejszy, bo rządzący dbają o bardziej o komfort życia biurokracji niż nasz. Administracja musi istnieć, ale musi wykonywać pracę służebną, a nie jedynie mitrężyć pieniądze i pracę podatników. Wymowny jest przykład wymiaru sprawiedliwości. W Polsce statystycznie jest na tle europejskim dość dużo sędziów ale sprawy rozpatrują oni o wiele dłużej. To znaczy, że praca sędziów jest nieefektywna. Płacimy za sam fakt istnienia biurokracji, a nie za jej dobrze i na czas wykonaną pracę.

W ubiegłorocznej kampanii wyborczej ze strony Prawa i Sprawiedliwości padały zapowiedzi stworzenia taniego państwa, co zakładać miało także ograniczenie biurokratyzacji. Czy widać jakiekolwiek działania zmierzające w tym kierunku?

Mija za chwilę rok od wygranych wyborów. Nie można ograniczyć zatrudnienia w administracji bez  likwidacji części chociaż szkodliwych przepisów. Biurokracja nie rozmnaża się poprzez samozatrudnienie. Nikt nie wchodzi do urzędu i nie zajmuje samowolnie sobie biurka i krzesełka. Urzędnicy są cały czas zatrudniani, bo polski rząd i parlament przyjęli mnóstwo niepotrzebnych ustaw. Jeżeli będą przyjmować nadal to będzie musiała rozrastać się biurokracja. To nie jest jej wina; to konsekwencja działań  parlamentu, rządu i prezydenta. Uchwalanie toksycznego prawa jest zabójczy dla gospodarki i spowalnia jej rozwój. Jeżeli rządzący nie słuchają naszego głosu to może szefowa Komisji Spraw Zagranicznych chińskiego parlamentu, która wystąpiła w polskim parlamencie przemówi im do wyobraźni.  Stwierdziła, że polski port w Gdańsku ma lepsze położenie niż port w Hamburgu. Chociaż jest on gorzej położony i droższy, to wszystko odbywa się tam szybciej, sprawniej i prościej niż w Gdańsku. To kolejny sygnał dla polskiego rządu – i to z ust przedstawiciela komunistycznego parlamentu! – że w Polsce jest zbyt wiele szkodliwych przepisów. Nie ma bardziej poniżającej sytuacji, niż gdy przedstawiciel jeszcze nominalnie komunistycznego państwa mówi do rządzących demokratycznego państwa, że mają za dużo przepisów i dlatego przegrają.

Czy ta wielka ilość toksycznego prawa wpływa też negatywnie na działalność polskich firm?

Bez cienia wątpliwości i skazuje Polskę na marginalizację. Przedstawicielka chińskiego parlamentu powiedziała, że jeżeli polski rząd nie przeprowadzi deregulacji to  centrum logistyczne w Europie dla Jedwabnego Szlaku powstanie w innym państwie. Byłoby przykro, gdyby dopiero pod wpływem komunistycznych władz Chin polski rząd był w stanie cokolwiek zrobić, co byłoby też korzystne dla polskich przedsiębiorców. Bo ci od dawna wolą Hamburg od Gdańska. Z tych samych względów, o których mówiła przedstawicielka komunistycznych Chin. Jak widać komunistyczne Chiny bardziej zwracają uwagę na prostotę, łatwość przepisów i ułatwienia dla biznesu, niż polski rząd.

Pomimo wielkiego fiskalizmu i rozrostu biurokracji zdarzają się spektakularne sukcesy polskich przedsiębiorców. Skąd się biorą w tych dość trudnych dla nich warunkach?

Gdyby polscy przedsiębiorcy czytali codziennie nowe przepisy, to nigdy by tego nie osiągnęli. Według danych dawnego Ministerstwa Gospodarki musieliby na samo ich czytanie – bez zrozumienia! – poświęcić blisko cztery godziny życia dziennie. Całe szczęście, że tego nie robią. Tak samo dobrze, że nie czytają Kodeksu Pracy, bo wtedy nigdy nikogo by nie zatrudnili. Z tego wynika sukces.

Od miesięcy słyszymy o programie wicepremiera Morawieckiego, który miałby postawić na nogi polską przedsiębiorczość. Wciąż kończy się na zapowiedziach. Wierzy pan, że dojdzie do rzeczywistych zmian?

Rząd stoi przed historyczną szansą. Albo odblokuje potencjał polskich przedsiębiorców, albo przegra nie tylko tych przedsiębiorców, którzy wyniosą się za granicę, ale także kontrakt stulecia z Chinami. To będzie już nie do odwrócenia. Jeżeli Chińczycy podejmą decyzję, to później żadne kolejne delegacje, które będą płakać, tego nie zmienią, jeżeli nie będzie w Polsce likwidacji szkodliwych i czasochłonnych przepisów.