Uchodźcy ‒ to największe wyzwanie dla dzisiejszej Europy. Nie tylko dzisiejszej. To największy problem „Starego Kontynentu” od II wojny światowej. Miliony uchodźców ‒ liczba mnoga jest tu usprawiedliwiona ‒ mogą zmienić Europę zupełnie w inną wspólnotę niż dotychczas. Chodzi o kwestie społeczne, kulturowe, cywilizacyjne, religijne, edukacyjne, ekonomiczne. Warto nie unikać rozmowy na ten temat. Rozmawiajmy nie z punktu widzenia ideologicznego, ale konkretnie. Na przykład kwestia mało poruszana czyli wykształcenia a przez to możliwości pracy przez imigrantów. Ci, którzy do Europy przybywali w poprzednich dziesięcioleciach znaczniej częściej byli lepiej wyedukowani i szybciej stawali się pracownikami wykwalifikowanymi. Dzisiaj stopień analfabetyzmu czy bardzo niskiego wykształcenia jest o wiele większym problemem niż to miało miejsce lat temu kilkadziesiąt czy kilkanaście. Stąd rodzi się poważne zagadnienie setek tysięcy ludzi, którzy nie będą pracować, a ustawią się w długich kolejkach po zasiłki dla bezrobotnych czy inna pomoc socjalną.

Powiedzmy wprost: Europa potrzebuje imigrantów. Także mój kraj posądzany często niesłusznie o antyimigracyjne fobie również potrzebuje imigrantów, skądinąd według Eurostatu, Polska w 2014 roku była na drugim miejscu pod względem przyjmowania uchodźców spośród wszystkich 28 krajów członkowskich UE. Przyjęliśmy wtedy 400 tysięcy ludzi, głównie Ukraińców. A od stycznia 2014 do sierpnia 2015 Polska wydała milion 300 tysięcy wiz tylko dla obywateli Ukrainy. Warto też przypomnieć, że wcześniej, w drugiej połowie lat 1990. po agresji Rosji na Czeczenię, przyjęliśmy blisko 100 tysięcy Czeczenów – muzułmanów. Warto znać te fakty, zanim oskarży się mój kraj o rzekomą niechęć do imigrantów.

Powtórzmy: Europa, w tym państwo polskie, potrzebuje imigrantów. Pytanie jest więc nie „czy?”, tylko „ile?” i jakich? Decyzja jest tu bardzo ważna, inaczej utkniemy w jałowym ideologicznym sporze, gdzie jedna strona będzie powtarzać: „absolutnie, żadnych imigrantów”, a druga (lewica, Zieloni, część liberałów) będzie z kolei mówić: „przyjmujemy wszystkich, kto tylko będzie chciał przyjechać”.

Zwracam uwagę na każde zróżnicowanie doświadczeń w tej kwestii samej Unii Europejskiej. Blisko połowa krajów UE posiadała kolonie (Wielka Brytania, Francja, Belgia, Holandia, Niemcy, Włochy, Hiszpania, Portugalia), jednak większość nie (kraje Europy Środkowo-Wschodniej, bałtyckie, Skandynawia, Bałkany). Obiektywnie biorąc, kraje z przeszłością kolonialną stawały się po uzyskaniu niepodległości przez dawne kolonie w latach 1950. i 1960. „adresem” dla setek tysięcy ludzi, którzy bądź związani byli z aparatem państwowym państw europejskich funkcjonującymi w koloniach, bądź też po prostu wybrali perspektywę lepszego życia. Jednak większość, w zasadzie około 2/3 krajów członkowskich Unii takich doświadczeń nie ma. Część z nich, mimo tego, prowadziła bardzo otwartą politykę imigracyjną, z której teraz gwałtownie się wycofuje Szwecja i Dania. Wiele jednak znacznie biedniejszych państw niż państwa Europy Zachodniej czy Północnej nigdy w zasadzie nie były przedmiotem marzeń ze strony imigrantów.

Doskonale rozumiałem Niemcy, że parę lat temu zdecydowały się przyjąć konkretną liczbę 100 tysięcy informatyków – bo tego wymagał ich rynek pracy. To przykład mądrej polityki imigracyjnej, która precyzyjnie określa jakie ma potrzeby gospodarcze (a może też demograficzne?) i taką politykę realizuje. Zupełnie jednak nie rozumiałem tego samego Berlina za decyzję z 2015 roku, kiedy kanclerz Merkel otworzyła bramę do RFN bez żadnych kryteriów i selekcji, zaprzeczając zresztą w ten sposób konsekwentnej polityce imigracyjnej, którą Berlin prowadził przez wiele dekad.

Warto rozmawiać o potrzebach, gdy chodzi o rynek pracy Europy w kontekście imigrantów i o błędach polityki imigracyjnej krajów członkowskich Unii – ale też braku konsekwencji w tym zakresie Brukseli jako takiej, gdzie najpierw podejmuje się pewne decyzje, a potem nagle, nie wiadomo czemu, zawiesza się je (odsyłanie do „państwa trzeciego”). Należy jednak tę debatę prowadzić spokojnie, bez emocji – ale jednak wiedząc czego się chce pod kątem interesów swojego kraju i interesów całego kontynentu.

Przestrzegam przed podchodzeniem do problemu imigracji jako elementu krótkoterminowej, bieżącej rozgrywki politycznej. Przykładem tego było ostatnie porozumienie Unii Europejskiej z Turcją zawarte pod presją czasu, a konkretnie wyborów w trzech landach w RFN. Gdyby dłużej negocjowano, pewnie uzyskano by od Ankary lepsze warunki. Ale bieżące interesy polityczne kanclerz Angeli Merkel, jej rządu i partii CDU były ważniejsze od merytorycznego podejścia do problemu uchodźców.

Jest rzeczą fundamentalną, aby decyzje Unii Europejskiej w sprawie uchodźców czy też szerzej polityki imigracyjnej UE były podejmowane na zasadzie konsensusu, a nie poprzez wymuszanie przez większość podporządkowania się mniejszości. Tego typu presja polityczna wcześniej czy później obróci się przeciwko największemu czy największym państwom UE, które chcą forsować własne wizje, nie umiejąc jednak pozyskać dla nich akceptacji wielu krajów członkowskich Unii.

Ryszard Czarnecki

*Fragment polskiej wersji tekstu, który niedługo ukaże się w anglojęzycznym periodyku „New Direction Magazine”